Niedawno pisałam o książce „Sekrety roślin”, z której, szczerze powiedziawszy, nie zapamiętałam zbyt wiele, ponieważ informacje o każdej roślinie były tak krótkie, czasem zaledwie dwu-, trzyzdaniowe, że nie było nawet możliwości nawiązać z tymi treściami i roślinami jakiejkolwiek więzi. Obecnie czytam inną publikację o podobnej tematyce, bardziej naukową, filozoficzną, napakowaną danymi i opisującą każdy możliwy aspekt dotyczący życia lasu. Mam w tej książce dziesiątki zakładek, którymi zaznaczam interesujące mnie fragmenty, ale już wiem, że – mimo bardzo bliskiego memu sercu tematu i ciekawej narracji – niewiele z tego zostaje mi w głowie. Co takiego zrobił Nathanael Johnson, że jego książka tak doskonale i bezwysiłkowo zadomowiła się w mojej pamięci? Trzy rzeczy.
Klucz do sukcesu
Po pierwsze, mimo ogromnej wiedzy na temat miejskiej fauny i flory, o której wspomina i którą wyczuwa się w trakcie lektury, ograniczył się w książce do kilku wybranych zagadnień, dotyczących – jego zdaniem – najbardziej pospolitych, a przez to najmniej zauważanych i podziwianych gatunków. Po drugie, autor nie zasypuje nas mnóstwem informacji, których nie bylibyśmy w stanie zapamiętać. Nie wymienia suchych danych, statystyk czy łacińskich nazw gatunków. Zdarza mu się wpaść w bardziej naukowy czy nieco nużący ton, ale rzadko. Po trzecie, które w dużej mierze łączy się z „po drugie”, zastosował dobry storytelling. Wszystko ubrał w luźną opowieść – opowieść nie tylko o ptakach, drzewach, chwastach i ślimakach, lecz także o tym, jak on i jego córeczka wspólnie badali miejską dżunglę San Francisco. Ojciec z córką eksplorujący parki i trawniki w poszukiwaniu cudów przyrody mogą być dla wielu osób bardziej przekonujący, niż utytułowani i zasłużeni badacze. Właśnie dlatego, że są tacy, jak my, że startowali z takiego samego poziomu wiedzy, na jakim znajduje się większość z nas. Dlatego, że posługują się zrozumiałym, prostym językiem. Dlatego, że ich relacja i zabawa w poznawanie okolicznej przyrody, a przez to cała książka, budzi w nas emocje. Prawdopodobnie właśnie dzięki temu wszystkiemu Johnson był w stanie przekazać czytelnikom swoją wiedzę w sposób bardzo swobodny, lekki.
Jak to się zaczęło
Na początku książki wyjaśnia, jak to się stało, że zajął się obserwacją natury. Głównym powodem była jego roczna córeczka, która ciągle pytała „co to?”, a Johnson nie chciał się powtarzać, mówiąc w kółko i bardzo ogólnie: to drzewo i to też drzewo, to kwiatek, a to ptaszek. Postanowił, że zamiast zdawkowych informacji, powtarzanych przez większość rodziców, będzie przekazywał swojej córce coś więcej. Zaczął przyglądać się uważniej światu dokoła, uczył się rozumieć przyrodę, szukał informacji w książkach, internecie, dopytywał specjalistów. Chciał pokazać małej Josephine oraz swoim przyszłym czytelnikom, że przyrodę można poznać także żyjąc w wielkim mieście, wystarczy zacząć ją zauważać. Trafnie pisze, że
„Najwyższy czas odrzucić myślenie, że aby doświadczyć prawdziwej natury, należy opuścić dom, i że możemy ją odnaleźć wyłącznie w miejscach nietkniętych przez cywilizację, gdzie nie spotkamy żywej duszy”. [s. 22]
Sama mieszkam w dużym mieście, ale z przyrodą obcuję bardzo intensywnie. Oczywiście lubię wypady do lasu, na łąki, gdzie nie ma ludzi, ale w parku czy nawet na skwerze za moim oknem również dużo się dzieje. Podczas spacerów widzę, jak mało osób rozgląda się dokoła, jak niewielu ludzi zauważa ptaki, przystaje, by posłuchać ich śpiewu lub poszukać ich wśród drzew. Nie zauważamy natury będącej tuż pod naszym nosem. Johnson ma nadzieję, że jego książka pomoże w rozbudzeniu tej ciekawości i świadomości, sprawić, że poczujemy się bardziej związani z miejscem, w którym żyjemy oraz jego innymi mieszkańcami – roślinami i zwierzętami.
Po wstępie i przedmowie pojawiają się jeszcze praktyczne wskazówki dla przyrodników amatorów. Przeczytacie tutaj o tym, jaki sprzęt warto sobie kupić (lornetka i lupa to podstawa), jakie ćwiczenia wykonywać, by zwiększyć swoją świadomość i czerpać więcej z obserwacji natury (tu przydaje się np. prowadzenie dziennika) oraz w jaki sposób zabrać się do identyfikacji zaobserwowanych gatunków roślin i zwierząt.
Gołębie, wrony, ślimaki i wiewiórki
Główna część książki została podzielona na dziewięć rozdziałów: gołąb, chwasty, wiewiórka, język ptaków, miłorząb japoński, sępnik różowogłowy, mrówka, wrona, ślimak. Z rozdziału o gołębiach dowiecie się np. dlaczego wiele z tych ptaków ma uszkodzone nóżki, z czego robią swoje gniazda i dlaczego nie widujemy młodych gołębi. Dla mnie dużym zaskoczeniem było to, że gołębie wytwarzają w wolu swego rodzaju „mleko”, a jego produkcją steruje hormon zwany prolaktyną – tak samo jak u ludzi.
Bardzo nie podobało mi się jednak to, że autor opisuje w książce, jak razem z córeczką karmił gołębie chlebem, który jest dla ptaków pokarmem szkodliwym. Może prowadzić do chorób układu pokarmowego, a nawet do śmierci. Jest szczególnie niebezpieczny, gdy spleśnieje, a często taki właśnie chleb zalega na trawnikach i w zbiornikach wodnych. Lepiej karmić ptaki zbożami, ziarnami lub pokrojonymi surowymi warzywami. Nawet jeśli Johnson wcześniej, jako laik, tego nie wiedział, mógł po zgłębieniu tematu ptaków wspomnieć o tym w książce i zaapelować do czytelników, by wybierali odpowiednie rodzaje pożywienia, jeśli chcą ptaki dokarmiać. Tu nie chodzi przecież o naszą przyjemność z samego faktu dokarmiania, lecz przede wszystkim o dobro i zdrowie ptaków.
W rozdziale o wiewiórkach przeczytacie np. o tym, dlaczego czasem gdy karmimy te sympatyczne zwierzątka, mylą one orzechy z naszymi palcami, jak wyglądają ich gniazda i dlaczego często nadgryzają żołędzie tylko z jednego końca. Dowiecie się również jak wyglądają wiewiórcze zaloty i dlaczego spragnionym miłości samcom zdarza się biegać za sójkami, królikami, a nawet za... piłką do softballu. Trzecim najciekawszym moim zdaniem rozdziałem (obok gołębi i wiewiórek) jest rodział o wronie. Przeczytacie tu m.in. o tym, że ptaki te potrafią rozpoznawać twarze i dlaczego w związku z tym lepiej mieć wronę za przyjaciela, niż za wroga. Johnson pisze także o tym, z jakiego powodu wrony (oraz inne ptaki) połykają drobne kamyki, a jedną z bardziej zaskakujących informacji jest to, że wrony potrafią wykonać proste narzędzia umożliwiające im dostanie się do pokarmu. W innych rozdziałach przeczytacie m.in. o cuchnących nasionach miłorzębu japońskiego oraz galopujących ślimakach. Dowiecie się także, co mają wspólnego owadzie odchody z miodem spadziowym albo jak długo niektóre gatunki mrówek mogą przeżyć pod wodą.
Małe rozczarowania
Najmniej interesujący dla mnie okazał się rozdział o sępniku różowogłowym, może dlatego, że ptaki te nie występują u nas i przez to nie są mi tak „bliskie”, jak np. gołąb czy ślimak. Byłam troszeczkę zawiedziona rozdziałem o języku ptaków, ponieważ okazał się bardzo krótki, a jako ornitolożka-amatorka, z lubością nasłuchująca ptasich śpiewów, po tym właśnie rozdziale oczekiwałam najwięcej.
Drugie małe rozczarowanie spotkało mnie przy kolejnym temacie, który jest mi bardzo bliski i w którym nie uważam się już za laika – mianowicie chwasty. Wolałabym chyba, żeby autor wybrał jeden chwast i napisał jego historię, ponieważ zebranie wszystkiego razem spowodowało mocne spłycenie tematu. Cieszę się jednak, że Johnson próbuje zainteresować czytelników dzikimi roślinami, że zachęca do kosztowania tych jadalnych i szukania takich, które naprawdę nam smakują. Pisze o tym, czy można przeżyć, żywiąc się wyłącznie dzikimi roślinami i wspomina o najlepszych restauracjach, które w swoich daniach używają… właśnie dzikich roślin, uznawanych przez nas za chwasty i na co dzień niezauważanych.
Sceptycznie podchodzi do zielarstwa, co jest drugą kwestią (po karmieniu ptaków chlebem), która mi się nie podobała. Rośliny lecznicze wykorzystywane są przez ludzi od tysięcy lat i nie jest to żadna szarlataneria. Nie twierdzę, że każdemu i na wszystko pomoże zjedzenie pokrzywy czy wypicie naparu z prawoślazu, niektóre rośliny rzeczywiście są przesadnie reklamowane jako cudowne źródła młodości, detoksykacji i długiego, szczęśliwego życia, ale Johnson przedstawił ten temat w taki sposób, że laicy mogą całkowicie zrazić się do zielarstwa.
Dzika zielenina
Zamiast pisać o leczniczych mocach chwastów, Johnson przedstawia je jako zieleninę, którą warto jeść dlatego, że jest tak samo zdrowa, jak każda inna zielenina. A nawet jeśli za zielonymi warzywami nie przepadacie (albo nie lubią ich wasze dzieci), być może zachęci was do spróbowania chwastów ten fragment z książki:
„Gdy Josephine już się nauczyła, które gatunki mogła jeść, ta wiedza zmieniła ją w magiczny wręcz sposób. Podczas posiłku zwykle odrzuca wszystko co zielone, ale z przyjemnością próbuje tego, co udało się jej zebrać. (...) Gdy podaję jej coś nieznanego, reaguje tak, jakbym chciał ją otruć. Gdy jednak próbuje liści dzikich roślin, staje się bardzo refleksyjna, analizując nowe smak”. [s. 87]
Podziwiaj naturę, gdziekolwiek jesteś
Mimo kilku kwestii, w których nie do końca zgadzam się z autorem i mimo trzech nieco słabszych rozdziałów, uważam tę książkę za bardzo inspirujące źródło wiedzy na temat otaczającej nas miejskiej przyrody, idealne na początek własnych obserwacji. Książkę zamykają końcowe wnioski, gdzie autor pisze:
„Mamy tendencję do myślenia, że natura i cywilizacja wzajemnie się zwalczają. Gdy cywilizacja na czymś zyskuje – przyroda traci. Jednak w rzeczywistości miasta stały się idealnym środowiskiem do powstania nowych gatunków, hybrydyzacji oraz, krótko mówiąc, odrodzenia. Cywilizacja z pewnością zaburzyła status quo w naturze, lecz stała się również motorem naturalnego odrodzenia”. [s. 286]
Nadal oczywiście powinniśmy się troszczyć o przyrodę, ale pamiętajmy o niej i zauważajmy ją także wtedy, gdy jesteśmy w mieście, w domu, w drodze do pracy, szkoły lub sklepu. Cieszmy się krokusem na trawniku i koncertem kosa o poranku. Nie trzeba jechać do ogrodu botanicznego lub rezerwatu przyrody, żeby zachwycać się naturą. Warto zacząć zauważać i doceniać tę, która otacza nas na co dzień.
„Jeśli pokochamy naturę nie tylko dlatego, że jest czymś rzadkim i pięknym, ale również dlatego, że jest elementem codzienności i czasami nas denerwuje, to wierzę, że przyczyni się to do zagojenia głębokiej rany naszego gatunku: narzuconej przez nas samych izolacji od reszty świata przyrody” – pisze dalej Johnson. „Warto pamiętać, że nie różnimy się zbytnio od swojego otoczenia, że drzewa i ptaki są naszymi sąsiadami tak samo, jak inni ludzie. Warto pamiętać, że zanim ziemia zaczęła należeć do nas, my należeliśmy do niej. I znów możemy należeć.” [s. 290]
Książkę z powodzeniem można polecić do czytania starszym dzieciom (czcionka jest dość duża), a młodszym czytać na głos, jednocześnie pokazując w naturze opisywane przez autora dzikie rośliny, gołębie czy wiewiórki. Ta publikacja mogłaby być dla uczniów lekturą uzupełniającą z przyrody, rozbudzającą ciekawość świata i pokazującą, że z cudami natury można obcować wszędzie, także na swoim podwórku.
Przeczytajcie i ruszajcie na spacer z lornetką i lupą!
Nathanael Johnson, „Sekrety roślin i zwierząt w miejskiej dżungli. Majestat gołębi, dyskretny urok ślimaków i inne cuda świata przyrody” (oryg. Unseen City: The Majesty of Pigeons, the Discreet Charm of Snails & Other Wonders of the Urban Wilderness), Vivante 2017, 308 s., cena 39,90 zł.
Książka na stronie wydawcy: http://www.illuminatio.pl/ksiazki/zapowiedz-sekrety-roslin-i-zwierzat-w-miejskiej-dzungli/
* [wszystkie cytowane fragmenty pochodzą z opisywanej książki]