Czy nie macie wrażenia, że na zakupach bardzo przydatna byłaby lupa? Informacje umieszczane na opakowaniach produktów, poza chwytliwymi hasłami marketingowymi zachwalającymi zdrowotne albo odchudzające właściwości serków, płatków śniadaniowych czy napojów, drukowane są maczkiem tak drobnym, że czasem nawet osoby mające sokoli wzrok nie są w stanie odczytać składu batonika albo musztardy. Wyliczanka zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Czytanie i rozumienie etykiet produktów spożywczych to podstawa, wymóg dzisiejszych czasów. Jeśli chcecie jeść prawdziwe jedzenie, a nie oszukane wyroby „jedzeniopodobne”, negatywnie wpływające na samopoczucie i zdrowie, czas rozprawić się ze złą spożywczą chemią raz a dobrze!
Kiedyś kisiel był naturalnie czerwony dzięki truskawkom czy malinom, z których się go przygotowywało. Kompot smakował jabłkami i gruszkami dlatego, że właśnie te owoce gospodyni wrzucała do garnka z wodą. Chleb pachniał chlebem, ponieważ naprawdę nim był. Dziś kisiel barwi się sztucznie. Napoje aromatyzuje się sztucznie. A chleb wygląda jak chleb nie dlatego, że naprawdę nim jest, lecz dzięki sztucznym dodatkom smakowym, zapachowym i środkom poprawiającym konsystencję. Do tego barwniki, konserwanty, emulgatory, spulchniacze, przeciwutleniacze, syrop glukozowo-fruktozowy i kto wie co jeszcze. Kiedyś wystarczała mąka, woda i drożdże. Albo naturalny zakwas i kilka godzin wyrastania w cieple… Dziś do wyprodukowania jedzenia potrzebne są laboratoria z wykwalifikowanymi naukowcami, chemikami, genetykami. Żywność musi być trwała. I tania – dla producentów, dla konsumentów już niekoniecznie. Dlaczego tak mało interesujemy się tym, co jemy? I dlaczego żałujemy pieniędzy na produkty spożywcze lepszej jakości, jednocześnie nie odmawiając sobie innych dóbr, np. płaskich telewizorów?
Należę do pokolenia, które przynajmniej w młodości żywiło się w miarę naturalnie. Później przyszło nowe jedzenie, znane z telewizyjnych reklam, w atrakcyjnych opakowaniach. Zachłysnęliśmy się i my. Niestety. Po skończeniu studiów przyszedł czas na powrót do prawdziwego pożywienia. I tak od kilku już lat żadnych instantów, gotowców, konserw, puszek, tubek, słoików, mrożonek. Etykiety czytam bardzo rzadko – już wiem, które produkty są dobre i tylko po nie sięgam. To naprawdę nie jest takie trudne! Na pewno nie da się wyeliminować całej szkodliwej chemii z naszego życia – jest przecież nie tylko w jedzeniu, lecz także w lekach, kosmetykach, naczyniach, ubraniach, w wodzie i powietrzu – ale można przynajmniej spróbować ograniczyć jej negatywny wpływ do minimum. Ktoś może powiedzieć, że to przesada, że tak się nie da, że po co się męczyć, że za drogo i za dużo czasu to zajmuje, że przecież normy dopuszczają, więc nie może to być takie złe. Każdy z tych argumentów słyszałam wielokrotnie i każdy jestem w stanie obalić. Podobnie jak Julita Bator, autorka książki „Zamień chemię na jedzenie”.
O szkodliwości sztucznych dodatków do żywności możecie przeczytać m.in. w publikacji Billa Stathama „E213. Tabele składników i dodatków chemicznych” oraz w „Nie jedz tego!” dr Hansa-Ulricha Grimma. Książka Julity Bator w dużej mierze opiera się na pierwszej wspomnianej pozycji, jednak przedstawia problem w zupełnie inny sposób. Statham zamieszcza prawie same tabele dodatków do żywności, z opisem ich wpływu na ludzki organizm i przykładami występowania. Suche dane, bez komentarza, choć niezwykle praktyczne w codziennym użytkowaniu. Każdy składnik można szybko i łatwo odnaleźć, nawet podczas wizyty w sklepie. Bator woli opowieści. Opisuje jak przez lata ona, jej mąż i dzieci zmagali się z nawracającymi infekcjami oraz alergiami niewiadomego pochodzenia. Pewnego dnia, ułożywszy w całość różne skrawki informacji i własne obserwacje, uświadomiła sobie, że ma to związek z jakością jedzenia, a dokładniej z ogromną ilością sztucznych, chemicznych dodatków, jakimi raczą nas producenci tego, co zwiemy żywnością. Po wyeliminowaniu z rodzinnej diety artykułów spożywczych silnie przetworzonych, problemy ze zdrowiem zniknęły. Bator postanowiła więc podzielić się swoją wiedzą z innymi. To dobrze i źle. Dobrze dlatego, że im więcej mówi się o jakości pożywienia, tym lepiej, a Julita Bator pisze bardzo od siebie, emocjonalnie, między suche informacje wkłada domowe i sklepowe opowieści – taki styl może się podobać, przemawiać do wyobraźni. Źle dlatego, że prezentowane przez nią treści lepiej sprawdziłby się w formie blogu, luźnych zapisków niż książki pretendującej do miana „poradnika”. Wiele zawartych w niej informacji należałoby zgłębić i zweryfikować…
Kilka lat temu byłam na niemal identycznym poziomie świadomości żywieniowo-zdrowotno-chemicznej co autorka. Dopiero odkrywałam niekorzystne E-dodatki i zaczynałam łączyć jakość pożywienia ze stanem zdrowia oraz samopoczuciem. Kiedy zachłysnęłam się nową wiedzą i wspaniałymi rezultatami po wyeliminowaniu z diety kolejnych śmieci, pomyślałam, że powinnam napisać książkę. Przekazać to wszystko innym w przystępny sposób, uświadomić. Na szczęście książki nie napisałam. W następnych latach moja wiedza na temat wpływu żywności na zdrowie znacznie się pogłębiła. Teraz wiem, że cukier trzcinowy wcale nie jest zdrowy, podobnie jak syrop z agawy czy syrop klonowy, które kiedyś polecałam rodzinie zamiast cukru. Nie wierzę już w indeks glikemiczny, który przez pewien czas wydawał się tak ważnym wyznacznikiem tego, co dobre i niedobre. Nie szukam płatków śniadaniowych z największą liczbą „dodanych” witamin, przekonana, że będą najzdrowsze. Wiem, że razowe pieczywo czy makarony to nic dobrego, zresztą jak wszystkie wyroby zawierające gluten – a kiedyś zachwalałam mąkę orkiszową, razowe pszenne makarony... Skąd te zmiany? Z lektur, rozmów z osobami o większej wiedzy w tym temacie i z własnego doświadczenia. Kiedyś poradnik Bator na pewno by mnie zafascynował. Dziś jest zbyt powierzchowny, laicki. Za mało wnikliwy. Jednak mimo niedociągnięć, na pewno wyrządzi czytelnikom więcej dobrego niż złego. Jeśli dzięki Bator ktoś zainteresuje się kwestią jakości pożywienia na tyle, by dokonać zmian we własnej kuchni i pozbyć się E-dodatków, to maszyna raz puszczona w ruch już się nie zatrzyma. Prędzej czy później taka osoba dotrze do kolejnych informacji, jej kuchnia i styl żywienia będą ewoluować w dobrą stronę. Kto wie, może Bator napisze drugą, poprawioną i uzupełnioną wersję książki…
Mam pewne „skrzywienie” – zaglądam ludziom do sklepowych koszyków. Zresztą nie ja jedna, Bator również o tym pisze. Sprawdzam, czy kupili choćby jedną rzecz, która nadaje się do jedzenia. I często jest tak, że nie znajduję niczego, co włożyłabym do własnego koszyka. W całym supermarkecie jest tylko kilka półek, do których podchodzę. Nie spędzam w sklepie dużo czasu. Wiem dokładnie, co warto kupić. Jeśli chcecie dowiedzieć się jak wybierać zdrowsze produkty i rozszyfrowywać informacje podawane na opakowaniach przez producentów żywności, książka „Zamień chemię na jedzenie” będzie na początek w sam raz. Styl Julity Bator nie jest ani popularnonaukowy, ani publicystyczny. Nazwałabym go raczej… swobodnym, blogerskim. Nie ma w książce cytowania poważnych źródeł czy naukowych badań. Autorka koncentruje się na własnym doświadczeniu. Nie rości sobie prawa do bycia wyrocznią i w całym tym żywieniowym galimatiasie stara się zachować rozsądek. Ale wiele pracy jeszcze przed nią. Czasem próbuje napisać coś zabawnego, ale jest to raczej humor na siłę. Niemniej jednak to kolejny ważny głos, kolejna osoba pragnąca uświadomić szerszemu gronu konsumentów co jemy na co dzień. A że z potknięciami? Te zdarzają się każdemu. Zwłaszcza początkującym.
Książka została podzielona na dwadzieścia rozdziałów, z czego większość dotyczy konkretnych grup żywności: cukier, nabiał i pieczywo; jajka; makaron, ryż, kasze, kaszki, zbożowe płatki śniadaniowe; warzywa i owoce; mięso; ryby; tłuszcze; sól; bakalie; produkty błyskawiczne (np. galaretki, buliony, kawa, herbata); soki i napoje; przetwory; woda. W każdym rozdziale autorka radzi co wybrać w sklepie, a czego unikać. W ramkach zamieszcza listy chemicznych dodatków, które najczęściej występują w popularnych produktach, wraz z ikonkami informującymi czy dodatek jest bezpieczny, czy szkodliwy. Niech waszej czujności nie uśpi argument, że wszelkie dodatki do żywności zostały przecież „dopuszczone”, więc zapewne są bezpieczne. Nic bardziej mylnego! Owszem, ktoś gdzieś na jakiejś podstawie ustala normy, ale przecież robiąc zakupy, przygotowując codzienne posiłki, a później je spożywając, nie trzymamy w ręku kalkulatora i nie zliczamy na bieżąco przyjmowanych dziennych dawek benzoesanu sodu, czerwieni koszenilowej, żelazocyjanku potasu czy tartazyny, dbając o to, by nie przekroczyć norm. Co więcej, nie mamy pewności – ani my, ani naukowcy – jak wpływają na nas te specyfiki przyjmowane każdego dnia, przez lata, nie mówiąc już o tysiącach ich kombinacji. Przecież zazwyczaj producenci są bardzo szczodrzy, jeśli chodzi o „uszlachetnianie” swych produktów – w wędlinach, lemoniadach, gumach do żucia, wafelkach czy lodach nie ma pojedynczych E-dodatków. Przeważnie jest ich kilka, a nawet kilkanaście. Im więcej, tym gorzej. Im dłuższa lista składników, tym gorzej. To, co jest wymienione na pierwszym miejscu, występuje w danym produkcie w największej ilości. Jeśli więc w czekoladzie na pierwszym miejscu jest cukier, to kupujemy właśnie cukier, a nie miazgę kakaową. Nawet w „suszonej” żurawinie można znaleźć więcej cukru niż samych owoców. W wędlinach i parówkach często mięsa jest jak na… lekarstwo. Najwięcej zaś wody, MOM-u i innych zapychaczy.
Aby ułatwić czytelnikom przejście na nową, zdrowszą dietę, Bator nie tylko radzi jak czytać etykietki produktów i wybierać z oferty sklepów te zawierające najmniej chemii. Proponuje także robienie wielu rzeczy samodzielnie. Chleb na zakwasie, powidła, soki, kiszonki, majonez czy ketchup to naprawdę nic trudnego! Autorka zamieściła w książce około osiemdziesięciu receptur. Większość z nich to właśnie proste, domowe wersje przemysłowych produktów. Dowiecie się jak zrobić biały ser, masło klarowane, pieczoną szynkę, kostkę rosołową, bułkę tartą, ogórki małosolne, kefir, lemoniadę, napój ryżowy, syrop malinowy, budyń, domowy proszek do pieczenia i cukier waniliowy, biszkopt, karmelki, lody owocowe oraz syrop daktylowy. Do tego kilka konkretniejszych przepisów, np. na sałatkę z kaszy jaglanej, barszcz czerwony z botwinką, zupę brokułową, racuchy z jabłkami, ciecierzycę w miodzie, pieczone jabłka oraz pierniczki na choinkę. Receptury są bardzo proste, niektóre aż nazbyt (kto nie wie jak zrobić kompot truskawkowy albo kakaowy jogurt, czyli jogurt naturalny z dodatkiem gorzkiego kakao?). Część pochodzi z popularnych stron internetowych lub książek – podane są przy nich źródła. Spis przepisów, w podziale na pięć kategorii (na śniadanie i kolację, zupy, drugie dania, napoje oraz słodycze, przekąski i desery) został zamieszczony na początku książki, zaraz za szczegółowym spisem treści.
Oprócz tego autorka radzi jak zrobić własną mąkę, np. z kaszy gryczanej, jak gotować ryż bez woreczków i przemycać niejadkom warzywa w różnych potrawach. Wyjaśnia czym jest UHT i zachęca do wybierania wartościowych wyrobów mlecznych (kefir, jogurt, mleko zsiadłe). Zaleca też jedzenie owoców w ograniczonych ilościach i tylko wtedy, kiedy jest na nie sezon. Podpowiada jak rozpoznać świeże mięso oraz ryby i opisuje na czym polega przemysłowe, „oszukane” wędzenie żywności. W ramkach pojawiających się w tekście podaje definicje niektórych trudniejszych terminów, biogramy wspominanych osób lub dodatkowe informacje. Zamieszcza także kilka przydatnych tabel dotyczących głównie warzyw i owoców, np. praktyczny kalendarz sezonowości, „parszywą dwunastkę” i „czystą piętnastkę”, czyli dary natury najbardziej i najmniej zanieczyszczone pestycydami oraz zestawienie ukazujące poziom kumulowania azotanów. Na końcu rozdziałów podaje krótkie podsumowanie treści w punktach. Przy okazji tematu pieczywa Bator wspomina o książce Williama Davisa „Dieta bez pszenicy”, opisując pozytywne zmiany jakie odczuła na samej sobie po wyeliminowaniu glutenu z jadłospisu. Jednak dalej – wbrew wcześniejszej lekturze – zaleca używanie mąki pełnoziarnistej zamiast białej, tudzież wybieranie mąki żytniej lub orkiszowej... Autorka zasługuje jednak na mały plus za promowanie pieczywa na naturalnym zakwasie zamiast drożdżowego, choć zbagatelizowanie szkodliwości glutenu bardzo mnie zaskoczyło.
Bator porusza w książce wiele ważnych problemów, choć zazwyczaj dość powierzchownie, ogólnie, bez poparcia swojego stanowiska naukowymi źródłami, a czasem nawet bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Pisze nie tylko o szkodliwych, syntetycznych dodatkach do żywności, kłamliwych reklamach dotyczących różnych produktów, w tym suplementów diety, lekarstw oraz... karmy dla zwierząt. Autorka wspomina też o niebezpiecznych tworzywach sztucznych, których należy pozbyć się z kuchni. W zamian za trujące plastiki, aluminium i teflon proponuje szkło, ceramikę oraz stal nierdzewną. Tłumaczy również na czym polega wyższość kuchenki gazowej nad indukcyjną. Na końcu książki został zamieszczony „subiektywny alfabet nieekologicznych, ale zdrowych produktów żywnościowych”, gdzie Bator wymienia konkretnych producentów różnych artykułów spożywczych, które sama kupuje. Jest tu herbata, jogurt, masło, woda mineralna, są płatki śniadaniowe, jogurty, rodzynki. Dalej znajdziecie kilka przydatnych adresów WWW, tabele najpopularniejszych szkodliwych lub potencjalnie szkodliwych dodatków do żywności (z nazwą i E-kodem, zastosowaniem, możliwymi skutkami dla konsumenta oraz przykładami produktów, w których występują), źródła informacji do konkretnych rozdziałów oraz indeks nazw.
Jeśli nadmiar informacji początkowo was przytłoczy, nie zniechęcajcie się. Zmieniajcie swoją kuchnię stopniowo, krok po kroku. I pamiętajcie, że trzeba przez to przejść tylko raz. Przestudiować etykiety produktów, wymienić naczynia. Szybko zapamiętacie na co należy zwracać uwagę i które artykuły spożywcze są zdrowe, naturalne, a które pełne chemii. Może się również wydawać, że zdrowe jedzenie jest dużo droższe, ale wcale nie trzeba kupować certyfikowanej żywności ekologicznej. Od kilku lat podliczam comiesięczne wydatki na jedzenie, mam zapiski z „czasów niezdrowych” i obecnych, różnica jest naprawdę niewielka – w końcu batoniki, serki topione i inne przemysłowe „pyszności” nie są darmowe… A przykładowo kasza jaglana czy gryczana to bardzo zdrowe i tanie produkty. Warzywa i owoce można kupić na bazarku od zaprzyjaźnionego sprzedawcy. Warto zainteresować się naturalnymi zamiennikami cukru, jak ksylitol czy stewia. Można też samemu piec chleby i robić sery lub wędliny, jeśli nie możecie ich sobie odmówić. Jest to pewne wyzwanie, przynajmniej na początku, ale warto!
Publikacja Julity Bator została wydana w poręcznym formacie (14x20,5 cm) z uroczo zaokrąglonymi rogami. Oprawa miękka, z piękną, przykuwającą wzrok „dyniową” przednią okładką autorstwa Grzegorza Araszewskiego. W środku kremowy papier i dużo rozmaitych krojów czcionek, wyróżnień, ramek. Jak dla mnie trochę za dużo, wolałabym zamiast graficznych ozdobników więcej konkretów, rzetelnych informacji. Ale na początek dobre i to, a zastosowany układ treści niewątpliwie przyciąga wzrok. Książka ma wyraźne, jasno sformułowane przesłanie: nie kupujmy bezmyślnie i wybierajmy nieprzetworzone, jak najbardziej naturalne jedzenie. Od spożywanej przez całe życie chemii, kosmicznych wprost ilości cukru, soli, czy wszechobecnego glutenu przytępiły się nasze kubki smakowe, nie potrafimy słuchać potrzeb własnego ciała. Nie pamiętamy jak naprawdę smakuje truskawka dojrzewająca na polu w czerwcowym słońcu. Jemy jogurt, wierząc, że jest zdrowy, ale to przecież sam cukier i mleko w proszku. Nie łudźcie się, że są tam jakieś żywe kultury bakterii albo witaminy… Chipsy nie są jedną z pięciu zalecanych dziennych porcji warzyw. Margaryna bez cholesterolu, za to z dodatkowym wapniem, nie uchroni przed chorobami serca. A dietetyczna cola nie pomoże schudnąć ani zachować dobrego zdrowia.
Jeśli do tej pory w ogóle nie interesowaliście się tym, co jecie, „Zamień chemię na jedzenie” może być dobrym punktem wyjścia, książką motywującą do pierwszych, bardzo ważnych zmian. Nie jest to publikacja idealna ani wyczerpująca temat, ale mam nadzieję, że zachęci was do dalszych poszukiwań i kolejnych, zgłębiających temat lektur.
Julita Bator, „Zamień chemię na jedzenie”, Znak 2013, 286 s., cena 32,90 zł.
Książka na stronie wydawcy (z przykładowym fragmentem): www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,3797,Zamien-chemie-na-jedzenie