Kuchnia japońska staje się u nas coraz bardziej popularna. Restauracje serwujące sushi nie są już niczym niezwykłym. Sos sojowy i wasabi zagościły w wielu domach, a w niektórych można znaleźć także marynowany imbir, suszone wodorosty nori lub kombu, makaron soba i udon czy zieloną herbatę matcha. Jednak mimo dość rozbudowanych działów żywności orientalnej w hipermarketach i pojawiania się w większych miastach kolejnych specjalistycznych sklepów, nasza wiedza na temat kuchni japońskiej jest wciąż bardzo ograniczona. Na szczęście w księgarniach można co jakiś czas znaleźć nową publikację dotyczącą japońskich kulinariów, uchylającą choćby rąbka smakowitej „tajemnicy”. W czytelniczo-kulinarnych japońskich wojażach książka Michaela Bootha to jedna z najważniejszych pozycji, dająca solidne podstawy wiedzy i oferująca jednocześnie przyjemną rozrywkę na wysokim poziomie.
Michael Booth jest angielskim dziennikarzem i autorem książek podróżniczo-kulinarnych, m.in. „Jedz, módl się, jedz”. W 2010 roku za „Sushi i całą resztę” otrzymał od brytyjskiego Związku Pisarzy Kulinarnych Nagrodę im. Kate Whiteman za najlepszą publikację poświęconą jedzeniu i podróżom. Całkowicie zasłużenie. Jego książka to kopalnia wiedzy na temat japońskiej kuchni i kultury żywieniowej, a także kultury w ogóle, a jednocześnie kapitalna lektura podróżnicza, pełna nieznanych dotąd smaczków, ciekawych postaci i miejsc, zabawnych sytuacji, a chwilami nawet wartkiej akcji! Booth może się poszczycić świetnym pisarskim warsztatem. Jego wspomnienia czyta się z zapartym tchem, jak dziennik połączony z książką kucharską, sensacyjną i zbiorem ciekawostek wyciągniętych z najpilniej strzeżonych japońskich archiwów. Widać, że napisał ją z wewnętrznej potrzeby i chęci zaspokojenia własnej ciekawości, nie tylko w kwestii japońskich kulinariów.
Aby zgromadzić potrzebny do książki materiał, Michael Booth wybrał się w trzymiesięczną podróż po Japonii. Zabrał ze sobą żonę Lissen oraz dwójkę dzieci, Asgera i Emila, niesfornych chłopaków zainteresowanych głównie pokemonami. Początkowo rodzinny wyjazd wydawał mi się pomysłem chybionym, wszak maluchy są marudne i wybredne, a żona może mieć inną wizję spędzania czasu niż ciągłe włóczenie się po restauracjach. Obawiałam się, że w książce będzie za dużo o nich, a za mało o japońskim jedzeniu, jednak Booth poradził sobie znakomicie z ustaleniem proporcji. Fragmenty opisujące ich wspólne perypetie, zwłaszcza poczynania i reakcje dzieci, wręcz dodają publikacji uroku i czynią ją jeszcze bardziej zabawną. Każdy odwiedzany przez nich region, a nawet miasto, ma swoje smaki i smaczki. W książce otrzymujemy więc swego rodzaju przegląd kulinarnych i kulturowych elementów charakterystycznych dla różnych miejsc w Japonii. Wszystko razem tworzy apetyczną układankę, z którą nie miałam ochoty się rozstać.
Książka została podzielona na trzydzieści osiem niewielkich rozdziałów, dzięki czemu czyta się ją bardzo szybko (nawet gdy powieki już się zamykają, jeszcze tylko jeden rozdział, i jeszcze jeden...). W każdym poznajemy jakiś element japońskiej kuchni, czasem jeden typowy składnik albo potrawę, innym razem kultowe miejsce, drogą restaurację, małą knajpkę ukrytą w gąszczu uliczek, ciekawą postać świata kulinariów albo program telewizyjny poświęcony jedzeniu. Autor odwiedza duże fabryki i małe rodzinne przedsiębiorstwa, hodowle i uprawy. Dociera tam, gdzie żaden inny „obcy” dotąd się nie pojawił. Wszystko o czym pisze, nawet fragmenty poświęcone historii Japonii, związane są z jedzeniem. Zapewne wielu z was najbardziej interesują ekstremalne doznania kulinarne, czyli wszelkie dziwactwa, które Japończycy z lubością kładą na swych talerzach. Poszukiwacze mocnych wrażeń na pewno będą usatysfakcjonowani. O ile pączki z nadzieniem z ośmiornicy to typowa japońska potrawa, nie aż tak znowu ekscentryczna, o tyle wielorybie lody z kawałkami mięsa zamiast czekoladowych wiórków mogą budzić mieszane uczucia. Podobnie zupa z węża czy rybie oczy... Japończycy, nauczeni okresami głodu z przeszłości, maksymalnie wykorzystują to, co jest jadalne. Nic się nie marnuje. Nikogo nie powinno więc dziwić, że ich popularne powiedzonko mówi, że jedyną niejadalną częścią świni jest... „kwik”.
Booth próbuje nowych dań wszędzie tam, gdzie się pojawia. Je z eleganckich talerzy w drogich restauracjach i kupuje japońskie fast foody z ulicznych budek. W poszukiwaniu nowych kulinarnych doznań jest niezwykle odważny, jak przystało na prawdziwego smakosza, ciekawskiego naturszczyka, autentycznego w swych zachwytach i niezmanierowanego jak wielu „zawodowców”. Niemal na każdej stronie serwuje nam coś interesującego. Poznaje zawodników sumo i przygląda się jak przygotowują posiłek, obserwuje znane kulinarne show „od kuchni”, robi piwny masaż krowom dającym najlepszą wołowinę na świecie, zatraca się w tokijskiej ulicy akcesoriów kuchennych, zagląda do psiej kawiarni, na targ rybny, do barów najszybszej obsługi oraz... muzeum pasożytów (dzieci, wiadomo). Przygląda się masowej rzezi ryb fugu i ukradkiem próbuje skosztować ich trującej wątroby. Rozkoszuje się wielodaniowym kaiseki, zachwyca perfekcyjnym sushi oraz tempurą, ale też rozczarowuje – na przykład zachwalamy wielorybem oraz makaronem, który miał być serwowanym prosto z górskiego strumienia, a tymczasem przybywa do klienta w nieco mniej spektakularny sposób.
Oprócz licznych ciekawostek znajdziecie w książce także praktyczne porady. Booth skrupulatnie opisuje swoje posiłki, dzięki czemu można spróbować przyrządzić niektóre z nich we własnym domu. Uczy m.in. jak zrobić idealne tako yaki i w jaki sposób zabierać się do pałaszowania różnych japońskich przysmaków. Wiele z tych nauk można wyciągnąć z wpadek autora, o których pisze z rozbrajającą szczerością, humorem i dużym dystansem do samego siebie. Opowiada o zniszczeniu misternych ogrodów Kioto za sprawą poduszki pierdziawki oraz o jego porażce w roli kucharza-nauczyciela dla pań z Kiotyjskiego Kółka Kulinarnego, na których oczach usmażył (czyli sprofanował) pięknego morlesza. Tematy zabawne przeplatają się z poważnymi. Booth pisze o dwóch konkurujących ze sobą szkołach kulinarnych – Kantō na wschodzie i Kansai na zachodzie oraz o coraz większym wpływie zachodniej kultury żywieniowej na Japończyków i spadku sprzedaży niektórych rodzimych artykułów spożywczych. Radzi też gdzie można dobrze zjeść, co warto zobaczyć i jakie specjały zawieźć do domu. Podaje nazwy konkretnych firm, zazwyczaj małych rodzinnych wytwórni, zgłębiając proces produkcyjny sake czy sosu sojowego i podziwiając uprawy prawdziwego wasabi.
Bootha niezwykle intryguje długowieczność Japończyków. Idąc jej tropem, trafia do najstarszej wioski świata, Ogimi na Okinawie, gdzie wśród trzech i pół tysiąca mieszkańców żyje tuzin stulatków! Tradycyjna japońska dieta ma bardzo dobry wpływ na zdrowie, o czym sam autor przekonał się po zaledwie trzech miesiącach pobytu w Kraju Kwitnącej Wiśni. Wszystkie jego opowieści czyta się z dużym zainteresowaniem. Pełno w nich ciekawostek, cennych porad i subiektywnych opinii na temat różnych miejsc oraz dań. Opisy są tak żywe i bogate w detale pobudzające wyobraźnię, że nawet braku zdjęć nie można uznać za minus. W tekście pojawia się wiele obcych terminów, pisanych kursywą, ale na szczęście tłumaczenie znajduje się albo w nawiasie, albo w przypisie na dole strony. Na końcu publikacji dodano słowniczek z wyjaśnieniem wielu japońskich terminów związanych z kulinariami, a także alfabetyczny indeks haseł. Z kolei na początku zamieszczono ogólną mapę Japonii oraz spis treści.
Tylko jedna rzecz wzbudziła moją niechęć, mianowicie rozdział o glutaminianie sodu. Booth pisze najpierw, że unika tego specyfiku jak ognia (zwłaszcza w pożywieniu przeznaczonym dla dzieci), ponieważ od dziesiątek lat wiemy o jego szkodliwości. Wybiera się w odwiedziny do firmy Ajinomoto, największego na świecie producenta glutaminianu sodu, z zamiarem odkrycia przed światem całej trującej prawdy na jego temat. Niestety, jak sam przyznaje, niezbyt dobrze przygotował się do rozmowy i ostatecznie wszystkie jego pytania i argumenty zostały uprzejmie wyjaśnione przez miłą panią z działu public relations, naturalnie na korzyść Ajinomoto i jej sztandarowego produktu. Po późniejszych dodatkowych poszukiwaniach Booth uznał, że glutaminian sodu jednak nie jest szkodliwy i wręcz przeprosił w książce za swe niewłaściwe nastawienie... Jeśli kiedyś wybiorę się do Japonii, na pewno zabiorę ze sobą „Sushi i całą resztę” jako oryginalny przewodnik po miejscach i smakach. Podziękuję jednak za wielorybie lody, trującą wątrobę fugu i „nieszkodliwe” E621.
Wszystkich zainteresowanych Japonią, kulinariami, nowymi smakami, dziwnymi składnikami oraz podróżami do odległych krajów serdecznie polecam tę publikację – rzetelną, wnikliwą, barwną, zabawną i niezwykle smakowitą. Podczas lektury miałam wrażenie, że odkrywam wielkie tajemnice, dowiaduję się tego, czego nie wie nikt inny na świecie, poza rodzimymi Japończykami. Za stworzenie niemal ekskluzywnego, a jednocześnie niezwykle przystępnego klimatu należy się autorowi uznanie. Mnie ta publikacja pochłonęła bez reszty. Przez dwa dni wgryzałam się w opisaną w niej Japonię z wielkim apetytem, który po odłożeniu książki zaowocował kulinarnymi eksperymentami z bonito i kombu (jak bardzo mogą odmienić smak zwyczajnej kartoflanki!).
Dzięki Boothowi poznałam japoński zwrot gochisōsama deshita będący (podobno) podziękowaniem dla kucharzy, którzy zebrali potrzebne produkty i przygotowali posiłek. Nie będzie chyba wielkim nietaktem jeśli tymi samymi słowami podziękuję pisarzowi za „Sushi i całą resztę”, za to, że zebrał wszystkie składniki, a następnie przyrządził z nich pyszną, intensywną książkę, pełną literackiego umami, którą z entuzjazmem spałaszowałam. I nie ukrywam, że mam ochotę na więcej!
Michael Booth, „Sushi i cała reszta. Wszystkie smaki Japonii” (oryg. Sushi and Beyond. What the Japanese Know about Cooking), Carta Blanca 2013, seria Bieguny, 347 s., cena 39,90 zł.
Książka na stronie wydawcy: www.dwpwn.pl/produkty/817/sush--i-cala-reszta--wszystkie-smaki-japonii