Zdrowe odżywianie staje się coraz bardziej modne. Dietetycy co chwilę zachwalają nowe produkty, zalecają powszechne jedzenie tego lub owego warzywa albo wzbogacenie jadłospisu o pełne ziarna czy owoce. W reklamach słyszymy, że tłuszcz jest szkodliwy i lepiej wybierać chude mleko oraz margarynę zamiast masła, bo ta pierwsza w dodatku obniży nam poziom cholesterolu. Nie może być lepiej! Na wszystkie dolegliwości dostępne są odpowiednie tabletki witaminowe i suplementy diety. Znajdują się nawet w śniadaniowych płatkach kukurydzianych, sokach i innych artykułach spożywczych. Konsumenci o nic nie muszą się martwić, producent o wszystko zadbał. Dzięki smacznym jogurtom z dodatkowym wapniem nasze dzieci będą zdrowe, a my szczęśliwi i piękni, ponieważ codziennie jemy owsiankę wzbogaconą pięcioma witaminami i błonnikiem… To oczywiście ironia, ale jeśli naprawdę wierzycie w dobre intencje wielkich koncernów spożywczych i farmaceutycznych, zachęcam do lektury książki Hansa-Ulricha Grimma „Nie jedz tego!”. Mocny wstrząs gwarantowany.
Stosujemy się do porad „mądrych ludzi”, kupujemy rozmaite zdrowe produkty, odtłuszczone jogurty, margarynę zamiast masła, łykamy preparaty witaminowe, żeby nie martwić się o niedobory. Wydajemy pieniądze i... wcale nie czujemy się lepiej. Wielkie koncerny spożywcze oraz farmaceutyczne żyją z naszej naiwności i wiary w cudowną moc „zdrowego” jedzenia zapakowanego w atrakcyjne torebki i pudełka. Tu wcale nie chodzi o zdrowie. W bezczelnym manipulowaniu faktami i wmawianiu nam konieczności łykania rozmaitych „przemysłowych” specyfików liczą się tylko i wyłącznie pieniądze. Te, które wydamy w sklepie lub aptece. Autor „Nie jedz tego!” nie proponuje kolejnej diety, wręcz przeciwnie – każdego przed nimi przestrzega. A jednocześnie obnaża całą obłudną machinę żywieniowo-zdrowotną, w której stworzeniu wzięły udział nie tylko takie firmy, jak Nestle, Danone czy Unilever, lecz także lekarze, dietetycy, naukowcy, politycy i rozmaite organizacje mające dbać o jakość żywności i nasze zdrowie. Konsument i jego potrzeby są na samym końcu. Liczy się tylko biznes. A rynek nowoczesnej, produkowanej w fabrykach i laboratoriach „zdrowej” żywności to świetlana przyszłość całego sektora spożywczego. Kto na tym straci, nietrudno się domyślić…
Doktor Hans-Ulrich Grimm jest światowym specjalistą w dziedzinie odżywiania, pisarzem i dziennikarzem. Przez wiele lat prowadził niezależne badania, dzięki którym niejeden spożywczy wynalazek takich firm jak Knorr czy Nestle został wstrzymany przed masową dystrybucją. Jednak wiele innych, podobnych produktów towarzyszy nam na co dzień. Swoją publikację podzielił na dwanaście rozdziałów, a przed każdym wypunktował najważniejsze zagadnienia (spis treści znajduje się na samym początku). Dla tych, który jedzą mnóstwo paczkowanych produktów, często w proszku, „błyskawicznych”, pełnych konserwantów, emulgatorów i sztucznych barwników, ta książka może być zaskakująca, może stać się impulsem do wielkiej rewolucji. Z kolei dla osób mających świadomość co znajduje się w produkowanym przemysłowo jedzeniu, także tym rzekomo zdrowym, pełnym witamin, minerałów, błonnika i nie wiadomo czego jeszcze, publikacja Grimma będzie cennym uzupełnieniem wiedzy. Na pewno znajdziecie tu wiele nowych informacji. Autor przytacza nazwy konkretnych firm czy koncernów spożywczych oraz ich produktów znajdujących się w sklepach, reklamowanych jako niezwykle zdrowe. Wymienia nazwiska osób w różny sposób „zamieszanych” w układy z producentami. Podaje nazwy kilku organizacji czy instytucji mających dbać o jakość żywności, których interesy dziwnym trafem stały się zbieżne z interesami producentów nowoczesnej, „zdrowej” żywności. Grimm, pochodzący z Niemiec i mieszkający w Stuttgarcie, opiera się w głównej mierze na rynku niemieckim, ale problem jest ogólnoświatowy. Wszak margaryna „Becel” czy jogurt „Actimel” są dostępne w wielu krajach, a zasięg działalności ich producentów jest właściwie nieograniczony.
Rozpiętość tematyczna i mnogość poruszanych przez Grimma zagadnień jest tak wielka, że trudno choćby w skrócie napisać o wszystkich. Wspomina o konserwantach, sztucznych barwnikach i aromatach dodawanych do żywności, jednak koncentruje się przede wszystkim na syntetycznych witaminach oraz ich negatywnym wpływie na ludzki organizm. Reklamy obiecują zdrowie i urodę, zachwalają jogurt z dodatkiem wapnia, napój z kompletem witamin itd., itp. Zdają się wołać: jeśli nie będziecie ich jeść, skończycie w szpitalu z diagnozą: „niedobór magnezu i witaminy D”. Praktyki producentów żywności są rzeczywiście niecne, ale z drugiej strony… Człowiek stoi na najwyższym stopniu ewolucyjnej drabiny, jest najmądrzejszy i najwspanialszy. A tymczasem, jak zauważa autor, jako jedyne zwierzę potrzebuje wskazówek dotyczących odżywiania. Nikt nie mówi kotom, świerszczom czy małpom ile witamin dziennie powinny przyjmować. Wiedzą to naturalnie, wystarczy, że wsłuchają się w swój organizm. Jedzą to, co zostało przez lata sprawdzone przez dany gatunek. Tylko człowiek potrzebuje tabel i norm, które tworzy się nie wiadomo po co i nie wiadomo na jakiej podstawie.
Odpowiedź na pytanie dlaczego nie możemy żywić się instynktownie jest bardzo prosta: jedzenie przetworzone przemysłowo, potrawy błyskawiczne i typu fast-food, wszystkie chemiczne polepszacze żywności, aromaty i konserwanty, syntetyczne witaminy oraz minerały, całkowicie zaburzyły naturalną harmonię naszego ciała. Ludzki organizm nie potrafi sobie poradzić ze sztucznymi dodatkami. Wyprodukowana w fabryce witamina C nie działa na nas tak samo jak ta znajdująca się w cytrynie czy owocach dzikiej róży. Tak naprawdę nadal do końca nie wiemy, jak wszystkie cudowne specyfiki, prosto ze sterylnego laboratorium, wpływają na nasze ciało, myśli, samopoczucie. Eksperymentujemy ze swoim zdrowiem i życiem. Na początku książki autor zauważa, że kiedyś za odżywianie były odpowiedzialne gospodynie domowe, kucharze, mamy i babcie. Doświadczenie gromadzone przez lata określało co jest dla nas dobre, a co nie. Produkty były naturalne, jednorodne. Dzisiejsze jedzenie, także to rzekomo „zdrowe”, pochodzi z fabryk i laboratoriów. Nie przygotowują go babcie, lecz naukowcy, chemicy. W przemysł spożywczy „wchodzą” analitycy, prawnicy, doradcy, inwestorzy i przedstawiciele innych zawodów, którzy wcześniej nie mieli w nim żadnego udziału, poza konsumowaniem. To nie jest dobry kierunek.
Grimm przytacza mnóstwo naukowych badań i eksperymentów – zarówno na zwierzętach, jak i na ludziach – potwierdzających, że przyjmowanie sztucznych preparatów witaminowych, czy to w postaci suplementów diety (tabletek, proszków), czy jako zachwalanych w reklamach zdrowych dodatków do jedzenia, nie poprawia naszego zdrowia, a wręcz może je poważnie nadwyrężyć, prowadząc nawet do trwałego kalectwa lub śmierci. Dotyczy to każdego składnika korzystnego w postaci naturalnej, a bezwartościowego bądź szkodliwego w formie syntetycznej – witaminy C, tłuszczów omega-3, magnezu, błonnika, kwasu foliowego itd. Sztuczne dodawanie wapnia do żywności powoduje wzrost ryzyka zawału o 30%! U palaczy sztuczna witamina E czy betakaroten podwyższają ryzyko raka płuc, ponieważ te dziwne dodatki „odżywiają” raka! Składniki zdrowe w naturze w postaci tabletek zmieniają swój charakter, mają inne właściwości. Znajdujące się w naszej diecie od lat warzywa i owoce, z całą gamą witamin i mikroelementów, nie są szkodliwe. Gdyby tak było, nie jedlibyśmy ich. Sztuczne dodatki towarzyszą nam od niedawna, ale już wiadomo, że niekorzystnie wpływają na system immunologiczny, którego uszkodzenie może prowadzić do wielu przykrych chorób, tzw. cywilizacyjnych, z którymi obecnie się zmagamy. Dzieci jedzą od maleńkości pożywienie ze sterylnych słoiczków, oczywiście wzbogacone, dla ich dobra, mnóstwem witamin. Ich system immunologiczny nie ma na czym „trenować”. Stąd między innymi coraz więcej przypadków różnych chorób u coraz młodszych dzieci, w tym zaburzeń zachowania oraz rozprzestrzeniających się w zawrotnym tempie alergii.
Dzięki milionowym akcjom marketingowym koncerny spożywczo-chemiczne wkładają nam do koszyków to, czego w ogóle nie potrzebujemy, czego normalnie nigdy byśmy nie kupili, nie zjedli. Rozłóżcie margarynę na osobne składniki. Albo czekoladowy baton lub chipsy. Ile z tych składników zjedlibyście ze smakiem? Cieknie wam ślinka na myśl o butylohydroksyanizolu, bifenolu, benzoesanie sodu albo czerni brylantowej? Czy nie lepiej ugotować kilka ziemniaków i utłuc je z masłem zamiast używać purée w proszku? Czy naprawdę jesteśmy aż tak zabiegani, że nie mamy na to czasu i nie żal nam poświęcić zdrowia? I to w zamian za co – za błyskawiczny obiad? Najpierw zajadamy się śmieciowym jedzeniem, a później łykamy syntetyczne preparaty witaminowe, wierząc, że dzięki nim wszystko „jakoś” się ułoży. Nie mogę sobie wyobrazić, aby szympans, tygrys czy choćby karaluch myślał w ten sposób... Cytowany w książce Gerd Billen, szef niemieckiej Centrali Konsumentów, stwierdza: „Zamiast preferować zdrowe produkty spożywcze, takie jak: jabłka, brokuły czy ziemniaki, wydaje się grube miliony na to, aby reklamować słodycze czy słodzone napoje jako zdrowe”. Wmawia się nam, że to wszystko jest dla nas korzystne, wręcz niezbędne. Tymczasem naukowcy, producenci czy lekarze mają prywatnie zupełnie inne zdanie. Pewien znany profesor, zachwalający nowoczesne preparaty, stwierdził w niezobowiązującej rozmowie, że sam ich nie używa, bo i po co? Nie je późnych kolacji lub w ogóle z nich rezygnuje, pije dużo zielonej herbaty (naturalnej) i je dużo czosnku (tradycyjnego, w ząbkach), codziennie przez dziesięć minut medytuje, a przez niespełna pół godziny biega. Jest zdrowy i szczęśliwy. Nic dodać, nic ująć.
Dlaczego naukowcy nie badają pozytywnego wpływu naturalnej żywności na nasz organizm (a nawet jeśli badają, to wyniki nie przedostają się do świadomości społeczeństwa, nie mają szans się „przebić”), a tymczasem – jak pisze Grimm – rzesze badaczy pracują nad chemicznymi dodatkami do żywności, których długofalowego działania na nasz organizm nie znamy. Pisze, że „Nawet krajowe instytuty badawcze bardziej troszczą się o ten nowo powstały świat sztucznie wyprodukowanych, rzekomo zdrowych produktów spożywczych – i to nie o ich kontrolę, a o ich promocję; strona po stronie promują produkty witaminowe, wielkie koncerny spożywcze i produkujące napoje”. W początkowej części publikacji Grimm przytacza fragmenty dokumentów wewnętrznych firmy Roche, ukazujące jak wyglądało wprowadzenie na rynek sztucznej witaminy C. Nikt jej nie potrzebował, więc zapotrzebowanie trzeba było stworzyć. Podobnie stało się z innymi tego typu specyfikami. „Taki wzrost znaczenia witamin był od samego początku dobrze zaplanowany marketingowo. Fundamentalne znaczenie odegrał tu wkład naukowców oraz instytucji państwowych, a to już prostą drogą doprowadziło do powstania miliardowego w zyskach biznesu witaminowego. Początkowo wymagał on ogromnego wysiłku, aby w ogóle wzbudzić potrzebę ludzi na nowe chemikalia. Bo tak naprawdę żaden człowiek nie potrzebuje sztucznych witamin. I nikt nie wie tego lepiej niż sam producent.” Przyjmowanie nadmiernej ilości syntetycznych witamin może prowadzić do niebezpiecznego dla zdrowia przewitaminizowania, tak samo jak nadmierne picie do przewodnienia. Z naturalnymi składnikami, tak jak z apetytem czy pragnieniem, organizm świetnie sobie radzi. Ze sztucznymi po prostu nie potrafi (dotyczy to również żywności GMO). I wcześniej czy później w jakiś sposób da nam to do zrozumienia.
W poszczególnych rozdziałach Grimm rozwija także informacje dotyczące innych dodatków do żywności. Ciekawy jest tekst dotyczący produktów bio. Autor przytacza argumenty za i przeciw, opowiadając się jednak zdecydowanie za żywnością bio, jednak tylko taką, której droga od rolnika do klienta jest jak najkrótsza i która nie przekracza bramy fabryki. Ale tak wygląda dzisiejszy świat – klient nie chce brzoskwini, która zepsuje się po dwóch dniach. Klient chce brzoskwinie zamknięte w słoiczku, wzbogacone witaminami, z certyfikatem jakości, które przetrwają nawet kilka lat. A może i do końca świata… Jedzenie bio wytwarzane przemysłowo również ma „ciemne strony”. Żywność bezglutenowa po brzegi napakowana jest cukrem i spulchniaczami, które mają spowodować, że choć trochę będzie przypominała wyroby pszenne. Produkty bezcukrowe zawierają mnóstwo fruktozy, zbożowych słodów albo sztucznych słodzików – jedno gorsze od drugiego. A jakiś czas temu pojawił się nawet zamiennik glutaminianu sodu, czyli ekstrakt z drożdży, który producenci „zdrowej” żywności dodają wszędzie, gdzie tylko mogą… Autor pisze, z przekąsem, że jest on „absolutnie nieodzowny, ponieważ producenci nie potrafią bez niego wyprodukować ważnych artykułów spożywczych, na przykład chipsów paprykowych”.
Grimm porusza także kwestię regionalności jedzenia. Mówi się o tym często, jednak globalny przemysł spożywczy skutecznie miesza klientom w głowach i portfelach. Powinniśmy jeść to, co występuje naturalnie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od miejsca naszego zamieszkania. Tak byłoby idealnie. Dieta śródziemnomorska nie będzie więc szczególnie korzystna dla Polaków, choćby nie wiem jak dobry wpływ miała na Włochów. Autor wspomina o odżywianiu zgodnym z założeniami tradycyjnej medycyny chińskiej oraz o ajurwedzie. Pisze o nowych planach koncernów spożywczych, które pracują nad „zindywidualizowanym pożywieniem”, które mogłoby „wyłączać” geny różnych chorób. Wystarczyłoby włożyć do automatu kartę ze swoim kodem genetycznym i otrzymalibyśmy posiłek skrojony na miarę naszych potrzeb, który – przykładowo – zahamowałby rozwój raka. Wspaniała wizja, nieprawdaż? Tylko czy to „coś”, co wypluje nam automat, można jeszcze nazwać jedzeniem? Czy będzie nam smakowało, czy nas odżywi i czy, co ważne, za jakiś czas na własnej skórze nie odczujemy skutków ubocznych tego żywieniowo-zdrowotnego „postępu”. Czy nie lepiej wrócić do natury, która przez tysiące lat z powodzeniem nas karmiła?
Styl tekstu jest zrozumiały, nawet dla laika. Jednak przyjemność czytania zaburza jakość tłumaczenia. Pierwsze trzy rozdziały trochę mnie pod tym względem zmęczyły. Niektóre zdania są pokracznymi kalkami z języka niemieckiego, brzmiącymi śmiesznie po polsku. Interpunkcja jest dość... swobodna. Za kilka nużących fragmentów i stylistyczną niechlujność daję książce mały minus, ale składam to na karb dobrych intencji wydawcy – chciał jak najszybciej pokazać publikację polskiemu czytelnikowi, więc na porządną korektę nie było czasu... Na końcu książki znajduje się bibliografia podzielona na kilka części: monografie i zbiory; artykuły i eseje; teksty źródłowe. Zawiera głównie teksty niemiecko- i angielskojęzyczne. Dodatkowo na zakończenie każdego rozdziału autor podaje przepis na naturalnie zdrowe i odżywcze potrawy. W niektórych brakuje określenia ilości produktów, w innych opis przygotowania jest bardzo ogólny, co niektórym może sprawić trudności. Ale tak naprawdę są to dania, które większość z nas dobrze zna. Wystarczy przypomnieć sobie, jak robiły je nasze babcie i mamy – na przykład rosół, sznycel wiedeński, lane kluski, spaghetti bolognese, ciasto truskawkowe czy ziemniaczane purée. Bardziej egzotycznie prezentuje się zupa z avocado i majonez na sposób Aioli, ale tu również króluje prostota i naturalność – zarówno składników, jak i technik kulinarnych.
Zachłysnęliśmy się nowoczesnością, kosmicznymi technologiami i możliwościami, jakie przed nami otwierają. Nie mam nic przeciwko lotom na Marsa, ale odżegnywanie się od prawdziwego jedzenia na rzecz błyskawicznych papek i syntetycznych witamin jest dziś dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Dlaczego wolimy połykać tabletki, które nie są dla naszego organizmu obojętne, zamiast napić się herbaty z cytryną, zjeść kilka truskawek albo ugotować zupę buraczkową? Czy wielka machina marketingowa, puszczona w ruch przez przemysł spożywczy i farmaceutyczny, jest nie do zatrzymania? Może nie potrafimy już żyć bez siarkowanych suszonych owoców, bo te suszone na słońcu po prostu nam nie smakują?
Wyobrażacie sobie świat bez chipsów, żelków, zupek „chińskich”, bez glutaminianu sodu, fitosteroli, gumy ksantanowej, antyzbrylaczy, spulchniaczy i preparatów multiwitaminowych? Mam nadzieję, że tak, że w społeczeństwie powoli zaczyna się budzić tęsknota za dawnymi smakami i zapachami, które unosiły się w kuchni oraz w całym domu podczas gotowania. Za własnymi przetworami, kiszoną kapustą, jabłkami z robakiem, krzywymi marchewkami. Mam nadzieję, że głosy rozsądku w końcu przebiją się przez ścianę marketingowego bełkotu, a konsumenci się opamiętają i dotrze do nich, co tak naprawdę jedzą – nowoczesne jedzenie z laboratoriów, z probówek, skomponowane z coraz większej liczby chemicznych substancji. Tanie, wygodne i trwałe. Ale na pewno nie zdrowe.
Hans-Ulrich Grimm, „Nie jedz tego! Szkodliwe składniki »zdrowego« jedzenia” (oryg. Vom Verzehr wird abgeraten: Wie uns die Industrie mit Gesund), Vital 2013, 280 s., cena 39,30 zł.
Książka dostępna w sklepie talizman.pl: http://talizman.pl/ksiazki/8334-nie-jedz-tego-szkodliwe-skladniki-zdrowego-jedzenia-9788373775961.html