piątek, 26 lipca 2013

Przyzwoicie, czyli jak?

Karen Duve, „Jeść przyzwoicie. Autoeksperyment”
Karen Duve zrobiła to, co każdy z nas zrobić powinien: przeprowadziła żywieniowy, etyczno-zdrowotny autoeksperyment. Czytając o rozmaitych dietach i nowych zaleceniach dotyczących jedzenia zawsze zastanawiam się czy rzeczywiście mają sens. Ale jak to sprawdzić? Cóż, najlepiej na sobie. Tylko kto ma tyle czasu i samozaparcia, by wypróbować dziesiątki różnych filozofii odżywiania? W zagmatwanym świecie współczesnej żywności idziemy na łatwiznę. Albo udajemy, że nie ma żadnego problemu, albo oczekujemy, że ktoś poprowadzi nas przez ten ciemny, nieprzyjazny gąszcz. Duve postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Targana wątpliwościami, głównie natury etycznej, sprawdziła jak to jest, gdy je się tylko produkty bio, jest się wegetarianinem, weganinem oraz frutarianinem. Zrobiła to mądrze i rzetelnie, ale też nie bez humoru i dystansu do samej siebie oraz wszystkich testowanych „diet”.

Kilka lat temu rozpoczęłam w mojej kuchni prawdziwą rewolucję. Wyrzuciłam mnóstwo niezdrowych składników, zupy i sosy w proszku, przyprawy z glutaminianem sodu, biały cukier, białe mąki i makarony oraz słodzone napoje. Zaczęłam kupować tylko jajka „zerówki” lub „jedynki”, szukałam ekologicznego mięsa. Jakiś czas później całkowicie zrezygnowałam z cukru, zainteresowałam się zdrowymi, nierafinowanymi olejami i bardzo dokładnie studiowałam etykiety kupowanych w sklepie produktów spożywczych. Czytałam kolejne książki i artykuły o zdrowym żywieniu i w naturalny sposób zmierzałam do następnych etapów. Zrobiłam jeden krok, drugi, trzeci – odżywiałam się coraz bardziej świadomie. Lawina zmian była już nie do zatrzymania. Zrezygnowałam z krowiego nabiału, tylko czasem sięgając po klarowane masło lub naturalny kefir. Całkiem niedawno wyeliminowałam z mojej kuchni produkty zawierające gluten. Wszystkie te zmiany były spowodowane chęcią zdrowszego, przyjemniejszego życia, po prostu „poczucia się lepiej”. Dokonywałam ich bez poczucia, że cokolwiek jest mi zabierane, że sama siebie ograniczam, częściowo z ciekawości co też dobrego przyniosą… Spełniły swoje zadanie i będę się ich trzymać, ponieważ nie wyobrażam już sobie powrotu do mojej dietetycznej przeszłości. Ostatnią zmianą było przejście na wegetarianizm – po części spowodowane względami etycznymi, po części dbałością o zdrowie (wiadomo co kryje się w dzisiejszym mięsie i wędlinach). Co dalej? Czas pokaże.

W moim przypadku każda kolejna zmiana wynikała naturalnie z poprzednich. Do niczego się nie zmuszałam, choć oczywiście na początku brakowało mi niektórych odstawianych produktów. Tęsknym wzrokiem patrzyłam na sklepowe półki z ciastkami, które teraz kojarzą mi się tylko ze sztucznym, chemicznym smakiem i mdlącym nadmiarem cukru. Broniłam się przed kupieniem kabanosów albo pikantnych parówek, bo choć wiedziałam jakie śmieci się w nich znajdują i jak cierpią hodowane przemysłowo zwierzęta, to „pamięć smaków”, jak określa to moja znajoma, była bardzo silna. Ale te wszystkie pokusy szybko znikają, gdy na własnej skórze i psychice odczuwa się pozytywne efekty wywołane przez zmiany żywieniowych przyzwyczajeń. Zmysły odmiennie odbierają dotychczasowe bodźce, wyczulają się na zupełnie inne smaki, zapachy, doznania. Po każdej zmianie wydawało mi się, że to już teraz, że właśnie osiągnęłam „szczyt” świadomego odżywiania. Ale później okazywało się, że nadal mam trochę do zrobienia. Jeszcze jakiś czas temu jadłam kurczaka z przyjemnością, co prawda bardzo rzadko, ale bez większych wyrzutów sumienia! Teraz, jako wegetarianka, nie mogę patrzeć na poćwiartowane zwierzęta leżące w sklepowych lodówkach, czuję dochodzący stamtąd okropny zapach… pełen strachu i cierpienia. To nie hipokryzja, lecz naturalna żywieniowa ewolucja.

Kiedy czytałam książkę Karen Duve, zwłaszcza część poświęconą weganizmowi oraz frutarianizmowi, których jeszcze w pełni nie próbowałam, czułam się jak barbarzyńca, jak bezduszny potwór niszczący inne stworzenia dla własnej wygody czy przyjemności. Mimo iż nie jem już tak wielu produktów, dbam o środowisko i doceniam dary Ziemi, czułam się okropnie. Jajko stawało mi „ością” w gardle, miód wydawał się gorzki, cebula płakała zamiast mnie i nawet chodzenie po trawie oraz zrywanie polnych kwiatów zaczęło mi się jawić jako bezsensowne okrucieństwo. Stąd o krok do pranizmu. Autorka nie wypróbowała na sobie tego ostatniego, ale pozostałe wymienione „–izmy” owszem. I to w bardzo głębokim wymiarze. Przebieg i wyniki swojego autoeksperymentu opisała w książce „Jeść świadomie”. To publikacja rzetelna, ale nie naukowa, traktująca temat bardzo szeroko, pełna ważnych argumentów i cennych przemyśleń, ale też niepozbawiona humoru i zdrowego dystansu. Nikt nie mówi, że po jej przeczytaniu powinniście cokolwiek zrobić – przestać jeść mięso, kupować wyłącznie produkty bio albo odżywiać się tylko jabłkami i przejrzałymi pomidorami. Ale byłoby dobrze, gdyby każdy z nas miał świadomość tego, co kryje się za położonym na naszych talerzach jedzeniem, ile strachu, cierpienia, zanieczyszczeń, chorób i śmierci generuje. Zmiany, prędzej czy później, przyjdą same – są nieuniknione, zważywszy na to dokąd zmierza współczesny przemysł spożywczy.

Wstęp do recenzji jest dość długi, ale temat bardzo ważny i warty nagłaśniania. O jakości żywności i jej wpływie na nasze zdrowie mówi się coraz więcej. Niedługo z telewizji znikną być może całkowicie programy, w których gwiazdy tańczą albo jeżdżą na nartach, a zastąpią je rozmowy lub kolejne show poświęcone różnym aspektom jedzenia. Może nie jest to mój wymarzony scenariusz, takie „umasowienie” kulinariów, ale lepiej choćby w taki sposób edukować społeczeństwo w kwestii żywności niż zajmować się ciągle śpiewaniem, ponieważ właśnie to pierwsze wszystkim, łącznie z naturą, wyjdzie na zdrowie. Karen Duve, niemiecka dziennikarka, dodała do rozmów na temat przemysłu spożywczego swój głos, bardzo cenny i oryginalny. W 2009 roku, pod wpływem moralizatorskich wykładów nowej współlokatorki, podjęła śmiałe noworoczne postanowienie: stanie się lepszym człowiekiem i na własnej skórze wypróbuje kilka różnych dietetyczno-etycznych ideologii, a swoje refleksje dotyczące wpływu zmian żywieniowych nawyków na moralność, fizyczność, środowisko czy gospodarkę opisze w książce. I postanowienia, przynajmniej tego noworocznego, dotrzymała.

Karen Duve rozpoczęła swój eksperyment od jedzenia wszystkiego, na co miała ochotę, ale w wersji bio lub eko. Warto nadmienić, że autorka żywiła się wcześniej dość… niefrasobliwie. Mówiąc bardziej dosadnie: śmieciowo. Gotowe dania, mrożonki odgrzewane w mikrofali, hektolitry coli, mnóstwo słodyczy i słonych przekąsek. Nic dziwnego, że lista jej dolegliwości i chorób była długa, nawet jak na pięćdziesięciolatkę. Ekologiczne odżywianie okazało się w miarę łatwe. W Niemczech jest dużo sklepów ze zdrową żywnością oraz rozbudowane działy eko w marketach. Ja mieszkam w dużym polskim mieście i nigdzie nie mogę znaleźć, przykładowo, ekologicznych cytryn... Duve jadła więc niemal tak samo jak wcześniej, kupując gotowe dania bio, słodycze bio, mięso bio i colę bio, choć ta ostatnia nie za bardzo jej smakowała. Po bio-etapie przyszedł czas na wegetarianizm i tu sytuacja nieco się skomplikowała, bo jak można zrezygnować z mięsa! Ale prawdziwym wyzwaniem okazał się dopiero weganizm. Wędliny, jogurty czy bita śmietana w wersji sojowej to nie to samo co mięso i nabiał. Jak wielkich wyrzeczeń wymagała faza frutariańska nietrudno się domyślić.

Do każdego etapu swojego eksperymentu Duve podeszła bardzo rzetelnie. Szukała argumentów, czytała książki i artykuły naukowe, rozmawiała ze sprzedawcami zdrowej żywności, wegetarianami, weganami i frutarianami (choć tych ostatnich, nielicznych, niełatwo było znaleźć). Można powiedzieć, że całkowicie identyfikowała się z daną ideologią, a przynajmniej próbowała. Chwilami, podczas rozmów z innymi osobami, niekoniecznie podzielającymi jej aktualne poglądy, brzmiała jak wojująca fanatyczka. Na przykład kiedy w fazie frutariańskiej skarciła Jiminy, swoją koleżankę i współlokatorkę, za chęć skoszenia trawnika. Takie podejście ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony dobrze jest się całkowicie w coś zaangażować, dogłębnie to poznać i zaciekle bronić – oczywiście za pomocą solidnych argumentów. Ale z drugiej strony każda ortodoksja budzi niepokój... Duve spotkała się m.in. ze skrajnie ortodoksyjnym weganinem, przy którym role się odwróciły – autorka czuła się tak, będąc już przecież weganką, jakby była najgorszą osobą na świecie, zupełnie nieczułą na cierpienie zwierząt. Dziennikarka zainteresowała się także negatywnym wpływem przemysłu mięsnego na stan środowiska oraz wyzyskiem pracowników w wielkich koncernach spożywczych. To wszystko jest przecież ze sobą mocno powiązane, choć nie każdy konsument jest tego świadomy.

Za każdym razem, kiedy Duve dokonywała kolejnego „przejścia”, jej rozważania i wątpliwości stawały się moimi wątpliwościami. Etap bio budził we mnie niechęć, nie rozumiałam dlaczego autorka odżywia się tak okropnie, kupując niby-ekologiczne, ale jednak mocno przetworzone i podrasowane chemią produkty. Nie do końca uznawałam też argument o beztroskim jedzeniu mięsa „szczęśliwych” zwierząt. Szczęśliwe czy nie, na końcu i tak giną. Jako wegetarianka Duve zainteresowała się losem zwierząt z przemysłowych hodowli. Wybrała się nawet na nocną akcję ratowania kur! W wersji wegańskiej odrzuciła także miód i żelki pokryte pszczelim woskiem. Najpierw kupiła swojemu mułowi wegańskie siodło (z tworzywa sztucznego zamiast naturalnej skóry), a później w ogóle zrezygnowała z ujeżdżania. Kupiła wegańskie buty oraz poduszkę i kołdrę bez pierza. Nawet kota próbowała karmić wegańską karmą (nawiasem mówiąc, kot nie był zadowolony). Jak sama stwierdziła: „bardziej wegańsko się nie da”. Bardziej wegańsko być może nie, ale bardziej etycznie – tak. Ostatnia część książki, poświęcona frutarianizmowi, była dla mnie niezwykle zaskakująca, chyba najbardziej z całej publikacji. Na początku trochę przeraziła mnie wizja takiego życia, tak mocnego ograniczania tego, co można jeść. Ale później i z tej lekcji wyciągnęłam naukę dla siebie.

Na każdym etapie Duve opisuje mniej lub bardziej liberalne i radykalne „odmiany” testowanych ideologii żywieniowych. Niektórzy wegetarianie jedzą ryby i owoce morza (nazywają siebie pescowegetarianami), inni unikają wszelkiego mięsa. Jedni weganie unikają tylko jajek i nabiału, inni także miodu. Nie mówiąc już o odzwierzęcych składnikach kosmetyków, elementach ubrań, butów czy innych przedmiotów codziennego użytku oraz angażujących zwierzęta „rozrywkach” (polowania, cyrk, zoo). I tak samo frutarianie – jedni dopuszczają jedzenie zbóż, ponieważ podczas zbiorów są już zżółknięte, czyli martwe, inni nie zgadzają się z takim podejściem, ponieważ samo zjawisko żniw generuje ogromne straty dla środowiska naturalnego, wystarczy wymienić zwierzęta ginące corocznie na polach podczas pracy kombajnów. A co z jazdą konną, trzymaniem zwierząt domowych, zabijaniem uciążliwych komarów albo lisów zagryzających nasze „szczęśliwe” kurki? W trakcie lektury dylemat goni dylemat, jedna wątpliwość pociąga za sobą kolejną. Ta książka to niekończąca się lista pytań i zagadnień, nad którymi każdy z nas powinien się zastanowić. Przy czym Duve nie daje jasnej, konkretnej odpowiedzi, nie sugeruje czytelnikom jedynego słusznego rozwiązania. Nikogo też do niczego nie nagabuje, po prostu pokazuje jak to wszystko wygląda, przedstawia argumenty i zostawia je nam pod rozwagę.

Autorka opisuje warunki panujące w zakładach przemysłowej hodowli zwierząt oraz ubojniach, nie szczędząc czytelnikom przykrych szczegółów. Przeczytacie tu zarówno o bestialskich metodach ogłuszania bydła, jak i klatkowym chowie drobiu, gdzie w wielkich halach kury nigdy nie widzą słońca, gnieżdżą się w klatkach, z obciętymi dziobami, lub brodzą we własnych odchodach, mijając martwe towarzyszki, których jeszcze nie „sprzątnięto”. Być może już o tym słyszeliście lub czytaliście, ale takie informacje warto powtarzać w nieskończoność i demaskować przemysł spożywczy, a zwłaszcza przetwórstwo mięsne. Kwestia łamania praw zwierząt oraz ich niehumanitarnego (!) traktowania zajmuje w książce dużo miejsca. I mimo że autorka nie koncentruje się jedynie na podawaniu makabrycznych opisów, lecz skupia się raczej na analizie własnego postępowania, odczuwania i myślenia, to po takiej lekturze naprawdę przechodzi ochota na mielonego albo jajecznicę... Jej droga przypomina mi częściowo moją własną „kuchenną ewolucję” – świadome zakupy, zdrowsze składniki, rezygnacja z produktów przetworzonych czy gotowych dań, wegetarianizm. U mnie pojawił się jednak wyraźniejszy aspekt zdrowotny, czyli na przykład wyeliminowanie z diety cukru czy glutenu. Może nie tak „chwalebny” jak etyczne wątpliwości targające Karen Duve, ale również istotny. Zmiana nawyków żywieniowych ze względu na własne zdrowie może być ważnym krokiem do większej świadomości w kwestii jedzenia oraz motywacją do rozważenia problemu także pod kątem wyborów moralnych.

Duve pisze o tym jak trudno jest robić zakupy, im dalej zagłębia się w swój eksperyment, jak wiele pokus czyha dookoła i jak wielu wyrzeczeń wymaga każda nowa dieta. Jednak niewiele miejsca poświęca aspektowi zdrowotnemu, co nieco mnie zdziwiło, biorąc pod uwagę jej kiepski „startowy” stan zdrowia. Wspomina co prawda, że badania krwi wypadły pomyślnie, że zrzuciła trochę zbędnych kilogramów i że na diecie frutariańskiej, przynajmniej początkowo, wstąpiła w nią niezwykła energia, ale spostrzeżenia te są bardzo lakoniczne i pojawiają się w śladowych ilościach. Aspekt etyczny jest oczywiście ważny, może nawet najważniejszy, ale nie można przecież pomijać pozytywnych zdrowotnych zmian. Usunięcie z diety mięsa i nabiału to prawdziwa rewolucja! Trudno mi uwierzyć, mając na względzie własne doświadczenia, że Duve nie zauważyła żadnej wyraźnej poprawy po przejściu na wegetarianizm czy weganizm albo że nie uznała jej za wystarczająco ważną, by poświęcić temu zagadnieniu więcej miejsca w książce. Być może wyszła z założenia, że wiele już o tym napisano i postanowiła, dla odmiany, skoncentrować się na etyczności jedzenia. A może dwa czy trzy miesiące to dla niej za krótko, by zobaczyć i poczuć spektakularne efekty?

Mimo „ciężkości” tematu, przytaczania naukowych artykułów, statystyk i wielu naprawdę przygnębiających argumentów, książka nie jest pozbawiona pewnego rodzaju lekkości. Autorka opisuje nie tylko kolejne fazy projektu, lecz także swoje prywatne życie, urocze zwierzęta „domowe”, wzloty i upadki podczas eksperymentu. Zwłaszcza te ostatnie mogą być pomocne dla każdego, kto będzie chciał wprowadzić w swojej diecie podobne zmiany. Duve nie kreuje siebie na idealną wegetariankę czy wegankę. Ma chwile zwątpienia, zdarza jej się nieco „naciągać” to, co sobie założyła, dla wygody lub przyjemności. Mnie nie zdarzyło się podjadanie mięsa po przejściu na wegetarianizm, nie tęsknię też za glutenem, ale kilka razy pałaszowałam potajemnie ciastka z cukrem i nadziewaną czekoladę (szybko tego żałując). Opisywanie takich ludzkich słabości dodaje autorce wiarygodności. Mimo wszystko chwilami wydawała mi się bardzo naiwna, kiedy nagle, zaskoczona, uświadamiała sobie, że tanie mięso nie może być ani dobre, ani zdrowe, nie mówiąc już o etyczności... Po chwili śmiałam się z niej, kiedy próbowała zachęcić kota do wegańskiej karmy. A zaraz byłam zła, kiedy jej piękne postanowienia, nad którymi z aprobatą kiwałam głową, znikały z horyzontu przez jakąś głupią spożywczą zachciankę.

O ile całą książkę uznaję za niezwykle ważną, inspirującą i potrzebną, nawet jeśli można się w niej doszukać jakichś minusów, o tyle zakończenie bardzo mnie rozczarowało. Duve była tak zaangażowana w każdy etap eksperymentu, zaciekle broniła racji wegetarian i wegan (a nawet frutarian) i stawiała sobie tak mądre, chwalebne cele, że spodziewałam się zupełnie innego finału. Powiedziałabym, że to dobrze, że chociaż ograniczy mięso i nabiał, że będzie kupowała produkty bio i jajka od „szczęśliwych” kur – zawsze to coś. Ale cały jej projekt, pełen entuzjazmu, troski i etycznych rozważań nad marnym losem zwierząt na fermach przemysłowych, naprawdę zdawał się zmierzać w zupełnie innym kierunku... Stąd mój mały zawód na mecie, który jednak nie ujmuje publikacji wartości. Mam po prostu wrażenie, że autorka, chcąca nam uświadomić jak okrutny jest przemysł spożywczy, a zwłaszcza ten jego sektor, który zajmuje się hodowlą i „przetwórstwem” zwierząt, sama odsunęła od siebie niewygodne fakty, ponieważ nie potrafiła powstrzymać w sobie chęci jedzenia mięsa, tak samo jak picia ulubionej coli. W podsumowaniu pisze, że nie będzie jadła mięsa z masowej hodowli i dodaje: „Przyznaję, że moralność nie odgrywa w moim życiu aż tak wielkiej roli, jak mi się wydawało. Próbuję jednak na miarę swoich możliwości minimalizować wyrządzane szkody”. Czy to rzeczywiście przyzwoita decyzja?

Publikacja została podzielona na szesnaście rozdziałów. Spis treści znajduje się na początku. Na samym końcu autorka dodała obszerną, sześciostronicową bibliografię zawierającą pozycje książkowe, z których korzystała podczas swojego autoeksperymentu, a także artykuły prasowe i internetowe oraz ciekawe strony WWW (niemieckie). W bibliografii dominują tytuły niemieckojęzyczne, ale kilka jest już dostępnych w polskim tłumaczeniu (m.in. „Zjadanie zwierząt” Jonathana Safrana Foera oraz „Wyzwolenie zwierząt” Petera Singera). W zamykającym całość posłowiu tłumaczka książki, Karolina Kuszyk, dodaje swój komentarz do opisywanego przez Duve problemu, odnosząc się do sytuacji zwierząt rzeźnych i przemysłu mięsnego w naszym kraju. Jak łatwo się domyślić, u nas wcale nie jest lepiej niż w Niemczech... Kuszyk podaje także kilka polskich stron internetowych dotyczących ochrony zwierząt i zdrowego żywienia (szkoda, że tak mało). Wydanie jest przyjemne – kremowy papier, elegancka, niewielka, ale czytelna czcionka. A z okładki spogląda na nas siedzący na talerzu milutki króliczek, który wcale nie chce zostać obdarty ze skóry i zjedzony...

Książka „Jeść przyzwoicie” pojawiła się na polskim rynku wydawniczym w dobrym momencie. W ostatnim czasie media coraz więcej uwagi poświęcają jakości sprzedawanego w sklepach pożywienia oraz warunkom przemysłowej hodowli zwierząt. Wypływają na wierzch kolejne afery – mięsne, solne, antybiotykowe... Wiemy coraz więcej i wiedza ta jest coraz powszechniej dostępna. Mamy świadomość tego, co dzieje się w naszych lodówkach i na talerzach. Teraz czas zagłosować portfelami i dokonać dobrego wyboru – pod względem etycznym i zdrowotnym. Duve zmusza czytelnika, choć nie wprost, do zastanowienia się nad wszystkimi kwestiami, które sama rozważa. Tej książki nie można potraktować jako wakacyjnego czytadła – pochłonąć i zapomnieć. Coś z tą wiedzą trzeba zrobić. Jednocześnie autorka niczego nie narzuca, nie daje gotowych odpowiedzi i rozwiązań.

Co to znaczy: jeść przyzwoicie? Dla niektórych wystarczy ograniczenie mięsa do jednego posiłku w tygodniu, dla innych to wyeliminowanie mięsa z diety całkowicie, jedni wybiorą produkty ekologiczne, jeszcze inni przejdą na weganizm. Która droga jest najlepsza? Kto i w jaki sposób powinien/może to ocenić? Wygląda na to, że tylko i wyłącznie my sami. Zastanówcie się nad tym, kiedy następnym razem będziecie głaskać swojego kota, spacerować z psem po parku albo beztrosko bawić się z chomikiem. A później pomyślcie o stłoczonych w klatkach kurach czy świniach, o ich cierpieniu oraz strachu przechodzących później do mięsa, które kładziecie na swoich talerzach.


Karen Duve, „Jeść przyzwoicie. Autoeksperyment” (oryg. Anständig Essen. Ein Selbstversuch), Czarne 2013, 336 s., cena 34,90 .