Kino kulinarne zyskuje coraz większą rzeszę fanów, zarówno wśród widzów, jak i twórców. Zazwyczaj są to lekkie, przyjemne „obyczajówki”, historie smakowite, ale niezobowiązujące. W ten trend idealnie wpisuje się francuski film Christiana Vincenta „Niebo w gębie”. Po części biograficzno-dramatyczny, po części obyczajowo-komediowy. Nie jest to być może arcydzieło, ale na pewno rzecz warta zobaczenia, zwłaszcza dla tych, którzy interesują się kulinariami. Ale nie tylko! Nie jest to kino ambitne, nie ma w nim jakiegoś głębokiego przesłania, nie zapada szczególnie w pamięć, ale warto mu poświęcić półtorej godziny, choćby już dla samych cudownych obrazów i smakołyków tworzonych przez główną bohaterkę w kuchni.
Migawki z Pałacu Elizejskiego przeplatają się z losami bohaterki przebywającej w stacji badawczej na Antarktydzie i gotującej dla francuskich polarników. Widzimy ją podczas przygotowywania kolacji pożegnalnej, dwa lata po odejściu z posady prezydenckiego kucharza. Te dwa światy są od siebie zupełnie różne. W pałacowej kuchni Hortense wciąż stykała się z mnóstwem doradców i dietetyków, nie mówiąc już o nieprzychylnym stosunku pozostałych kucharzy. Każdy miał dla niej rady co, jak i kiedy powinna przygotować, ale mimo licznych sprzeciwów, w tym niezadowolenia ze zbyt dużych nakładów finansowych związanych z jej gotowaniem, utrzymała wysokie standardy i karmiła prezydenta takimi potrawami, z których byłaby zadowolona jej babcia. Przyrządzanie posiłków dla grupy badaczy na pustkowiu to zupełnie inna bajka. Hortens nie miała już tak pięknej i bogatej kuchni, ale potrafiła wyczarować prawdziwe kulinarne cuda z kilku prostych składników. Nietrudno się domyślić, że była tam przez wszystkich uwielbiana. I chyba właśnie ta druga praca przyniosła jej więcej satysfakcji…
Fabuła nie jest skomplikowana. Nie ma tu zaskakujących zwrotów akcji, pościgów ani strzelanin. Jest gotowanie i smakowanie, podglądanie życia francuskich wyższych sfer oraz delektowanie się ciszą i spokojem arktycznego pustkowia. Dlaczego Hortens wylądowała na zimnych Wyspach Crozeta? Z jakiego powodu zakończyła się jej przygoda z prezydencką kuchnią? Tego nie zdradzę, obejrzyjcie sami. Warto poświęcić półtorej godziny, choć przyznaję, że chwilami byłam nieco znudzona. Momenty, w których Hortens była pokazana „w akcji”, czyli w trakcie zdobywania regionalnych, najlepszych składników, ustalania menu oraz gotowania, są niezwykle ciekawe i plastyczne, żywe. Od samego spoglądania na podawane w filmie potrawy aż cieknie ślinka. Ale poza tymi fragmentami niewiele się dzieje. Brak akcji, dialogi są przeciętne, a cała historia jest tak prosta, że właściwie niczym nie zaskakuje, niczego nie odkrywa, do niczego konkretnego nie dąży. A więc – mieszane uczucia. Kilka razy można się zaśmiać albo wpaść w krótką zadumę, ale całość wydaje się nieco… niedoprawiona.
Najważniejszym przesłaniem filmu jest siła prawdziwej pasji, której nic nie jest w stanie zniszczyć, żadne przeszkody czy rozczarowania. Hortens pokazuje też jak ważna jest jakość składników, bez względu na to czy gotujemy dla głowy państwa czy grupy badaczy znajdującej się na końcu świata. Gotowanie to sztuka, która wymaga zaangażowania, miłości i produktów niebudzących żadnych zastrzeżeń. Co do „Nieba w gębie”... składników jest tu niewiele i choć większość z nich osobno jest rzeczywiście godna pochwalenia – gra aktorska, zdjęcia, muzyka, a zwłaszcza sceny kulinarne – to całej „potrawie” czegoś brakuje. Je się ją ze smakiem, ale bez zachwytu i na dokładkę nie ma się już ochoty. Niewątpliwie niebo jest na talerzach i „w gębach” filmowych bohaterów, szkoda tylko, że widzom nie dane jest skosztować tych wspaniałości. Niemniej jednak dla fanów lekkiego kina kulinarnego jest to pozycja godna uwagi.
„Niebo w gębie” (oryg. Les saveurs du Palais), reż. Christian Vincent, Francja 2012.