Zarówno o „Kukbuku”, jak i o „Smaku” napisałam już właściwie wszystko. Trzecie numery obu magazynów dość wyraźnie pokazują wybrane przez redakcje kierunki. Po pierwszym czytelniczym i estetycznym zachwycie przychodzi jednak czas na refleksję – co dalej? Czy w kolejnych numerach znajdę coś dla siebie, czy nadal będę się kręcić w kółko, unikać niektórych rubryk albo przerzucać strony bez zainteresowania? Czy zdecyduję się na kolejną prenumeratę, kiedy pierwsza – zamówiona bez wahania – się skończy? Zastanawiam się nad tym od kilku dni i dochodzę do wniosku, że albo oba magazyny na początku za wysoko ustawiły poprzeczkę, albo ja jestem zbyt wybredna i chciałabym nie wiadomo czego…
Pierwszym numerem „Kukbuka” i „Smaku” niemal się zachwyciłam. Były jakieś „ale”, niemniej całokształt oceniłam na duży plus. Drugie numery, w przypadku jednego i drugiego magazynu, nadal były dość obiecujące, choć już słabsze od premierowych. Po lekturze trzecich numerów stwierdziłam, że chyba wolę książki… Jeśli książka mi się nie podoba, odkładam ją i biorę następną. Jeśli nie interesuje mnie jakiś materiał w magazynie, przechodzę do kolejnego. Jeśli ten również nie jest ciekawy, do następnego. I następnego. I następnego… W końcu moja cierpliwość się wyczerpuje, wertuję szybko pozostałe strony w poszukiwaniu czegoś, co od razu przykuje moją uwagę i zatrzyma ją na dłużej. Nie tak to powinno wyglądać... Chcę ciastko, które smakuje mi od początku do końca, a nie takie, z którego wybieram tylko nieliczne rodzynki.
Przewertowałam najnowszego „Kukbuka” i znalazłam… dwadzieścia siedem reklam, które zajmują łącznie trzydzieści stron! Powtarzam się, ale nic nie poradzę na to, że wyskakujące co chwilę reklamy mnie irytują. Nie mogę rozkoszować się tekstami oraz zdjęciami, jeśli ciągle muszę coś „omijać” – telewizor, samochód, pastę do zębów, radio, wózek dla dziecka. Kilka reklam pasujących tematycznie nikomu nie zaszkodzi, ale ważna jest rozsądna ich liczba oraz jakość. W wysmakowanym magazynie kulinarnym dziwnie wygląda reklama kostki rosołowej Knorr... Takie czasy, taki rynek? Nie kupuję tego tłumaczenia, ponieważ widzę, że można inaczej. Mam w stosunku do „Kukbuka” dużo pozytywnych uczuć i życzę redakcji jak najlepiej. Wiem, że nie potrzebują krytyki, lecz wsparcia. Zapewne starają się jak mogą, by wszystko było perfekcyjne. Ale ja tych ordynarnych, atakujących mnie reklam najzwyczajniej mam dosyć. Wolałabym coś poczytać.
Nie rozumiem idei „Historii kuchennych”, nie potrafię zainteresować się „Bento”, „Za bary z Baronem”, „Kuchenną ścieżką dźwiękową” ani „Bankieciarzami”. Ale znalazłam oczywiście w „Kukbuku” kilka rubryk dla siebie. Podobają mi się „Sezonówki”, „Dobry plan”, „Pod lupą” czy „Retro gotowanie”, które śledzę od początku. Intrygujące są materiały z cyklu „Food design”, aż szkoda, że nie dłuższe i szczodrzej ilustrowane... W najnowszym numerze pojawia się kilka ciekawych tekstów: o hebrajskich rodzinnych delikatesach, o tym jak trudno osobom uczulonym na gluten (oraz inne alergeny pokarmowe) zjeść coś w polskich restauracjach oraz o XVII-wiecznych niderlandzkich obrazach „mięsnych”. Jest trochę przepisów z pięknymi fotografiami i jak zawsze wspaniały „Gastrozkład”, tym razem wołowy. Urzekła mnie klimatyczna sesja cyrkowo-mięsna. I jeszcze wyjaśnienie jak na własnych dłoniach sprawdzić stopień wysmażenia steku. To tyle. Cała reszta zlewa mi się w jedną całość. Ostatnia uwaga – nie jestem wegetarianką, ale takiego nagromadzenia mięsa w jednym numerze nie byłam w stanie strawić… W przyszłości przed zakupem przewertuję nowy numer w salonie prasowym, żeby sprawdzić, czy warto zabrać go ze sobą do domu.
Jakiś czas po „Kukbuku” w mojej skrzynce wylądował nowy „Smak”. Nadzieje wielkie. Wręcz rozpaczliwie rzuciłam się na niego, głodna dobrej kulinarnej prasy. Tylko cztery reklamy, w tym zaledwie jedna niekulinarna. Brawo! A jednak można! Utwierdziłam się w przekonaniu, że „Smak” jest do czytania, co bardzo mi odpowiada. Sesja „Kwiaty na talerzu” na pewno podobała się jej uczestnikom, którzy świetnie się bawili, jedli smakołyki i wyborne trunki pili, ale jaką radość mają z niej czytelnicy? Na samym początku szukam „graficznego przepisu”, który tym razem prezentuje kisiel rabarbarowy. Ciekawy jest krótki tekst o słoikowym biznesie, czyli nietypowych chutneyach i konfiturach, przydatna ściąga z balkonowego ogrodnictwa. Przyjemnie czytało się materiał o historii widelca oraz „Narodziny nowoczesnej kuchni” , o tym, jak na przestrzeni lat zmieniały się kuchenne pomieszczenia, głównie pod kątem ergonomii pracy. Do tego dwa interesujące wywiady – o zamiłowaniu do słodkości z twórcami cukierni Baked (pisał o nich wcześniej „Monitor Magazine”) i z Gieno Mientkiewiczem o polskich serach zagrodowych.
Bardzo podobały mi się zdjęcia i przepisy na nieoczywiste desery przygotowane z warzyw („Warzywniak na słodko”), ale najbardziej zasmakowałam w „Chlebowej przygodzie”. To krótki, zaledwie jednostronicowy tekst o Malin Elmlid, mieszkającej w Berlinie Szwedce, która porzuciła pracę jako modelka na rzecz… pieczenia chleba. Wypieka własne bochenki na prawdziwym zakwasie, wyhodowanym tylko z mąki i wody, bez dodatku drożdży, a następnie wymienia je na inne produkty czy usługi. Genialne! Nam też marzy się taki „układ”, bo zakwasowy chleb, także bezglutenowy, wypiekamy przynajmniej co tydzień i chętnie zamienilibyśmy go na świeże warzywa i owoce, mleko, jajka albo co kto dobrego ma. Za granicą pomysł przyjął się świetnie, nam do tego jeszcze trochę brakuje. Ale warto o takich inicjatywach pisać, mówić, może za jakiś czas coś się w tym temacie zmieni.
Gdybym miała zdecydować się na tylko jeden tytuł, dziś wybrałabym „Smak”, mimo wyższej ceny i mniejszej objętości. „Kukbuk” jest piękny, kolorowy, błyszczący, choć trochę za duży i nieporęczny. Ale przede wszystkim brakuje mi w nim treści. I chyba jest za bardzo powtarzalny (liczne stałe rubryki). O reklamach już wspominałam... Matowy papier i stonowana kolorystyka „Smaku” to dla mnie duże plusy, choć niestety tutaj sesje szczególnie nie porywają. Teksty są na różnym poziomie, ale jest zdecydowanie więcej do czytania niż w „Kukbuku”. Mnie lepsze i liczniejsze teksty cieszą. (Zdjęcia mogę pooglądać gdzie indziej, w internecie czy w albumowych książkach kucharskich, a dobrych kulinarnych tekstów i wywiadów trzeba długo szukać.) I prawie w ogóle nie ma rozpraszających uwagę reklam! Okładki obu magazynów do tej pory podobały mi się „na równi”, ale tym razem „Smak” wysunął się wyraźnie na prowadzenie. Cóż, dziś wymijającego remisu nie będzie. W rundzie trzeciej dla mnie wygrywa „Smak”. Choć wolałabym, żeby było to zwycięstwo bardziej spektakularne. Co będzie dalej? Zobaczymy.
Z mojej strony wszystko zostało już napisane. Więcej recenzji tych magazynów nie popełnię, chyba że zajdą jakieś diametralne zmiany. Pozytywne. Obu redakcjom szczerze tego życzę.
Z mojej strony wszystko zostało już napisane. Więcej recenzji tych magazynów nie popełnię, chyba że zajdą jakieś diametralne zmiany. Pozytywne. Obu redakcjom szczerze tego życzę.
„Kukbuk – magazyn kulinarny”, 3/2013 (maj-czerwiec), 200 s., cena 15 zł.
Więcej o „Kukbuku” na oficjalnej stronie: www.kukbuk.com.pl
„Smak – magazyn wokół stołu”, 3/2013 (maj-lipiec), 144 s., cena 22 zł.