Wielka szkoda, że drugi numer „Kukbuka” pojawił się z poślizgiem. Pierwszy był grudniowo-styczniowy, drugi miał być lutowo-marcowy, lecz stał się marcowo-kwietniowym. To jednak można wybaczyć, zwłaszcza na początku. Dalej musi być już tylko lepiej! Trochę przykre dla mnie jako prenumeratorki było to, że magazyn już od dobrych kilku dni można było kupić w kiosku, a ja nadal swojego egzemplarza nie dostałam. Przyszedł mail z przeprosinami od redakcji i wyjaśnieniem, że opóźnienie jest spowodowane drukiem notesu na przepisy, dołączanego do prenumeraty. Jeśli tak, notes spokojnie można było wysłać z trzecim numerem, a drugi wysłać w terminie. Przebierałam już nogami, że inni czytają, a ja nie mogę i kusiło mnie, żeby pójść do kiosku i po prostu kupić „Kukbuka”. Tylko co począć później z dwoma identycznymi numerami? Na szczęście wcześniej pojawił się „Smak” i na jakiś czas miałam zajęcie.
Okładka drugiego numeru „Kukbuka” jest ładna. Nie tak zachwycająca jak pierwsza, ale przyczyny nie upatruję w odważnej, wiosennej kolorystyce, która bardzo mi odpowiada, ale w tym, że powtarza się tu ten sam schemat – piękna sukienka, kobieta „bez głowy” i apetyczny kąsek na pierwszym planie. Mam nadzieję, że kolejna okładka czymś nas jednak zaskoczy... Bardzo duży plus za znaczące zmniejszenie liczby reklam – w pierwszym numerze było ich dwadzieścia siedem, w drugim już tylko piętnaście (a więc można!) i w większości są to reklamy o tematyce kulinarnej, z czego dwie zawierają nawet przepisy. Na początku mamy spis treści, za którego szczegółowość należy się kolejny plus. Treść magazynu znowu została podzielona na trzy części: śniadanie, obiad, kolacja. Ciekawe, czy tak zostanie już do końca? Pojawiają się rubryki dobrze znane z pierwszego numeru. Jedne cieszą bardziej, inne mniej...
Na początek kilka apetycznych pomysłów śniadaniowych, przegląd robotów kuchennych oraz materiał, który już poprzednio bardzo przypadł mi do gustu, czyli „Sezonówki” (tym razem redakcja przedstawia kiełki, pora, rzepę i skorzonerę). Następnie kolejna odsłona cyklu zachęcającego do rozsądnych zakupów, planowania i niemarnotrawienia jedzenia, z trzema ciekawymi, zdrowymi przepisami (pęczakoburgery, zielona sałatka i muffinki z kiełkami). Pominę milczeniem „Historie kuchenne”, w których poprzednio wystąpił Maciej Zakościelny, a obecnie Borys Szyc, ponieważ zupełnie nie rozumiem idei tych materiałów oraz ich miejsca w magazynie kulinarnym. Co ciekawego dalej? Przegląd rękawic kuchennych oraz historie o chlebie i młynie. Mile zaskoczył mnie dość dobry wywiad z Krzysztofem Vargą, który tylko pod koniec zaczął się nieprzyjemnie „ślizgać”, a znużyło pojawiające się ponownie bento. Świetny okazał się tekst zatytułowany „Koronkowa czekolada, latający makaron”. To dla mnie mała perełka tego numeru i wielka szkoda, że nie pociągnięto tematu dalej (może w kolejnych numerach?), a w dodatku zdjęcia zaprojektowanego jedzenia, o którym mowa, dostępne są tylko w wersji na tablety. Piętnaście złotych za magazyn, a i tak nie mogę zobaczyć zdjęć do jednego z najciekawszych tekstów... Cóż, poszukam ich gdzie indziej.
Podoba mi się rubryka „Pod lupą”, w której testowane i porównywane są różne produkty. Tym razem na język i pod lupę został wzięty chrzan. Przyjemnie czytało się „Jajo po wietnamsku”, tylko dlaczego tekst jest tak krótki? Chciałoby się więcej, dla smaku jakieś opowieści, rozmowy! Głód łagodzą smakowite przepisy na spring rollsy czy smażone jajka. Niezłe jest „Drugie życie okruszka”, w którym można znaleźć inspirację do wykorzystania chlebowych resztek, np. w postaci dodatku do pieczonego pstrąga, posypki do włoskiej sałatki czy jako główny składnik deseru. Piękna jest sesja z zapomnianymi warzywami, czyli „Mistrzowie drugiego planu”. Znalazł się tu pasternak, rukiew wodna, topinambur, cykoria i, o dziwo, korzeń selera. Wszyscy wspomniani mistrzowie zostali zaprezentowani w prostych, smacznych przepisach. Łącznie w całym numerze znajdziecie ponad siedemdziesiąt receptur!
Znowu mamy kilka pomysłów na stoły, tym razem wielkanocne – oczywiście wraz z licznymi przepisami, m.in. na zupę krem chrzanowy z białą kiełbasą, mus migdałowy z marsalą, humus, minigołąbki z wątróbką i kaszą gryczaną, sałatkę z wędzonym pstrągiem czy minibabeczki z czekoladą. Recepturom towarzyszy bardzo udana sesja zdjęciowa. Przydatny jest tekst o brakującym elemencie i ratowaniu zbyt tłustego lub pozbawionego smaku dania, sympatyczna rubryka „Retro gotowanie”. Jeszcze kilka propozycji wielkanocnych słodkości oraz intrygujących deserów podobno pobudzających do miłości (np. czekoladowa tarta z roquefortem, imbirowy krem z awokado czy sernik z serka koziego). I to by było wszystko...
Przeczytanie całego „Kukbuka” zajęło mi, podobnie jak w przypadku „Smaku”, jeden bardzo krótki wieczór. I chyba nie jest to tylko kwestia mojej zachłanności, jak wcześniej myślałam. Przykładowo nowy numer „Monitor Magazine” podczytuję od dwóch tygodni, kawałek po kawałku... Gdyby redakcja „Smaku” czy „Kukbuka” zdecydowała się na kilka poważniejszych, głębszych artykułów czy wywiadów, wzorowanych choćby na tych z „Monitor Magazine”, na pewno notowania ich magazynów poszłyby do góry, treści na dłużej zostawałyby w pamięci, chciałoby się je analizować, zgłębiać jeszcze bardziej.
Jak na razie, po dwóch rundach, „Smak” ma u mnie małe prowadzenie jeśli chodzi o stronę merytoryczną, ale oba tytuły stanowią wartość bardzo ulotną. Owszem, są piękne i ciekawe, ale chciałabym czegoś więcej. Chciałabym mieć je na półce nie tylko po to, by ładnie wyglądały, ale żeby stanowiły zbiór inspirujących artykułów, sesji zdjęciowych i smakowitych przepisów, o których się pamięta. O ile z recepturami jest dobrze, o tyle nad resztą można jeszcze popracować. Przy drugim numerze oba magazyny nadal mogą się podobać. Ale co będzie przy piątym, dziesiątym, dwudziestym? Mam nadzieję, że pójdą w dobrą stronę – każdy w swoją. I że będę mogła rozkoszować się nimi przynajmniej podczas kilku śniadań, obiadów i kolacji, a nie tylko w czasie sączenia jednej dużej porcji kakao.
„Kukbuk – magazyn kulinarny”, 2/2013 (marzec-kwiecień), 192 s., cena 15 zł.