Z książkami wielotomowymi często jest tak, że pierwszy tom okazuje się najlepszy, drugi jest gorszy od pierwszego, trzeci też gorszy od pierwszego, ale jednak lepszy od drugiego. Jak na razie ta zależność sprawdza się u mnie również w przypadku nowych magazynów kulinarnych. Pierwszym numerem „Smaku” zachwyciłam się od razu, choć później kilka minusów „wyszło” z ukrycia. Drugi numer także pochłonęłam w jeden wieczór, aż wstyd się przyznać do takiego łakomstwa… Mimo wszystko mam wrażenie, że – minimalnie, ale jednak – pierwszy był ciekawszy. Nic w tym zresztą dziwnego, że redakcja starała się maksymalnie dopieścić debiutanckie dzieło. I dobrze, że utrzymuje wysoki poziom. Drugi „Smak” daje nadzieję na kolejne, jeszcze bardziej wysmakowane materiały. Co dobrego w środku tym razem?
Nic się nie zmieniło w kwestii objętości, formatu oraz papieru. Na szczęście, ponieważ matowy papier bardzo mi tu odpowiada i estetycznie komponuje się z zawartością, a dodatkowo przy wieczornej lekturze światło nie odbija się od błyszczących kartek. Lubię trzymać „Smak” w rękach, jest dość poręczny, wygodny. Okładka jest śliczna, delikatna, jakby „przygaszona” zimową zadymką. Podoba mi się tak samo jak pierwsza. W górnej części grzbietu pojawiła się druga kropka (niczym „wisienka” z logo) jako oznaczenie drugiego numeru. Ciekawe ile kropek się tu zmieści... Po otwarciu magazynu widzimy dwie stonowane reklamy (w tematyce „kulinarnej”), później wstępniak i spis treści. O tym, że spis treści jest zbyt „oszczędny” w formie pisałam już przy okazji pierwszego numeru. Może w przyszłości ekipa „Smaku” rozważy rozszerzenie go do całej zawartości magazynu. Drobna rzecz, a czytelnika ucieszy!
Już uwielbiam zamieszczane na początku „graficzne przepisy”. Poprzednio była zupa z koźlarzy, a tym razem pojawił się rosół po meksykańsku (z kolendrą, awokado, limonką i podsmażoną kukurydzianą tortillą), który wypróbuję chyba już w ten weekend (edit: wypróbowany, ale, niestety, bez rewelacji...). Nie miałabym nic przeciwko, gdyby takich przepisów było w magazynie więcej (albo by kiedyś zebrać je w książkę!). W „Okruchach” zainteresował mnie zestaw do kuchni molekularnej, który można sobie kupić i wypróbować w domu, a także ekologiczne deski z papieru. Przy czym zdecydowanie bardziej chciałabym mieć to drugie! Dalej kolejna świetna reklama firmy Swedeponic (z przepisem na filet z gęsi z majerankiem na purée z pieczonych jabłek i czosnku z konfiturą z czerwonej cebuli) oraz ciekawy artykuł o sekretach whisky. W tym miejscu pojawia się rozkładówka, która jest nowym, intrygującym elementem, ale trochę niepraktycznym. Łatwo się te dwie strony rozkłada, trudniej jednak je złożyć i szybko przejść do dalszej lektury. Strony trzeba „zamknąć” powoli, jedną po drugiej, docisnąć, pogłaskać, sprawdzić, czy aby na pewno dobrze się ułożyły i dopiero wtedy kontynuować czytanie. Najpierw mnie to zirytowało i pomyślałam, że należałoby te rozkładające się „skrzydełka” nieco skrócić, ale właściwie… nie jest to aż tak duży problem. „Smak” to przecież nie gazeta codzienna, którą „bije” się podczas lektury w tramwaju, gdy niesfornie się składa. To magazyn, któremu należy się szacunek oraz trochę więcej czasu i uwagi, nawet jeśli chodzi tylko o przewrócenie strony.
W „Smaku” pojawiają się liczne materiały o konkretnych firmach, miejscach. Wszystko jest w porządku, dopóki nie są to czysto reklamowe, sponsorowane teksty… Na pewno nie ma takiego charakteru materiał o „cieście na telefon”, czyli inicjatywie Zosi Różyckiej i Oli Szwarc. Dziewczyny radzą sobie świetnie, mimo że nie mają ani strony internetowej, ani konta na portalu społecznościowym (a jednak można!). Tekst upiększają dwa linoryty Zosi, zawierające oryginalnie przedstawione przepisy na słodkości. Chętnie zobaczyłabym ich więcej, w większym rozmiarze. To nawet świetny materiał na kolejną nietuzinkową książkę kulinarną! Swojej strony internetowej ani żadnej reklamowej kampanii nie prowadzi także warszawska cukiernia przy Górczewskiej, założona w 1926 r. przez Władysława Zagoździńskiego. Warto pisać o takich miejscach. Tym bardziej, że podobno mają tam najlepsze i najzdrowsze pączki w cały mieście, przygotowywane według tradycyjnej receptury. Może nie są idealnie kształtne, ale to właśnie po nie ustawiają się długie kolejki, a w Tłusty Czwartek obowiązują nawet limity na ich zakup!
Ciekawy okazał się wywiad z Magdaleną Cielecką, o wiele ciekawszy niż z Edwardem Dwurnikiem z poprzedniego numeru. Jestem miło zaskoczona wiedzą Cieleckiej na temat zdrowego żywienia, a szczególnie tym, że gotuje według chińskiej filozofii Pięciu Przemian, którą sama w swojej kuchni (i nie tylko) stosuję. Z całej sesji aktorki podoba mi się pierwsze zdjęcie z bananem. Przydatna jest ściąga z temperatur i stopnia wysmażenia mięsa, miłe dla oka przykłady współczesnych produktów spożywczych w etykietach w stylu retro. Do poczytania dłuższy tekst o królu ryb – sumie, węgierskich winnicach po sezonie (dla tych, którzy mają mocne głowy) czy kapitalny materiał zatytułowany „Kubki smakowe na papierze”. Ten ostatni to wywiad z Marią Kurpik, kuratorką kolekcji plakatów z Muzeum Plakatu w Wilanowie, skupiający się głównie na dawnych plakatach reklamujących produkty spożywcze czy propagujących zdrowe żywienie i zachowanie higieny w kuchni. Przy tekście zamieszczono kilka przykładowych plakatów oraz etykiet. W tym materiale ilustracyjnym również widzę ogromny potencjał książkowy (tak, znowu!). Na pewno każdy maniak kulinarny z przyjemnością zagłębiłby się w taką publikację.
Słabiej wypadły w drugim numerze felietony Kwiatkowskiej i Deptuły. Nieco rozczarowało mnie także „Życie z zakwasem” – to po prostu sześć przepisów na chleb i sześć całostronicowych zdjęć ich autorów. Nastawiałam się bardziej na „zakwasowe” opowieści… Ale ogromny plus za samo propagowanie domowego wypieku chleba, zwłaszcza „czystego”, bez drożdży, na samym zakwasie. Odkąd mam codziennie prawdziwy, domowy chleb tylko na zakwasie, nie wyobrażam sobie powrotu do pozbawionych smaku, naszpikowanych chemią wyrobów chlebopodobnych oferowanych w sklepach. Ani to smaczne, ani zdrowe. Zdjęcia „piekarzy” są duże, z czarnym tłem, ale czegoś mi w nich brakuje... Sesja okładkowa też nie porywa, podobnie jak ta z pierwszego numeru. Niektóre zdjęcia są nawet ciekawe, inne takie sobie, ale właściwie co czytelnik ma z nimi zrobić? Nieszczególnie skłaniają do refleksji, a ich wielokrotne oglądanie, podziwianie nie wydaje się kuszącą perspektywą. Może lepiej byłoby przeplatać zdjęcia przepisami wykorzystanymi podczas tego zimowego pikniku?
W drugim „Smaku” pojawia się tylko sześć reklam, w tym jedna będąca przepisem i tylko jedna niezwiązana z kulinariami (okulary na tylnej stronie okładki). Za to kolejny bardzo duży plus. Dla osób szukających praktycznych inspiracji przygotowano ponad czterdzieści przepisów, m.in. na zimowe zupy (choć może na luty, marzec i kwiecień lepsze by były wiosenne) oraz nietypowe „Mikstury na niskie temperatury” (nazwy mówią same za siebie, np. „W oparach spiruliny” czy „Złoty strzał z limonki”). Na pewno wypróbuję kiedyś burgery ze śledziem, a jeśli będzie okazja, to i ciasto na patyku – oba przepisy z sesji okładkowej. I oczywiście wspomniany już rosół po meksykańsku. Jeśli wolicie jeść zamiast gotować, znajdziecie w magazynie wiele recenzji opisujących lokale gastronomiczne – zarówno polskie, jak i zagraniczne. Szczególnie spodobał mi się Wasbar, czyli bar połączony z pralnią. Na koniec trochę kultury (do tego „zaszczytnego miejsca” kultura już chyba „przywykła”…). Ku mojej radości tym razem wszystkie trzy recenzowane książki kulinarne są książkami polskimi, brawo! A do tego rozmowa z twórcą dokumentu „Bydło – prawdziwe życie krów”.
Podsumowując, jest naprawdę dobrze, choć jak na numer lutowo-kwietniowy trochę mało wiosennie, a w dodatku na grzbiecie i przy kodzie kreskowym wciąż widnieje rok 2012... W „Smaku” więcej jest do czytania niż do oglądania, co akurat uważam za atut. Jednak już drugi raz przeczytałam wszystko w jeden krótki wieczór… Trochę za szybko. Jest w tym oczywiście dużo mojej winy, ponieważ nie potrafię odmówić sobie przyjemności. Ale z drugiej strony gdyby materiały były dłuższe, bardziej dogłębne, wyczerpujące, a nawet – przynajmniej w niektórych przypadkach – specjalistyczne, czytelnik mógłby (musiałby) spędzić nad nimi nieco więcej czasu. Teraz pozostaje mi czekać na numer majowy, który na pewno nie będzie miał żadnego opóźnienia i na pewno będzie jeszcze lepszy niż drugi, a może nawet – wbrew moim dotychczasowym doświadczeniom – lepszy także od pierwszego!
„Smak – magazyn wokół stołu”, 2/2013 (luty-kwiecień), 146 s., cena 22 zł.