Książki celebrytów zawsze wzbudzają kontrowersje. A ponieważ moda na kulinaria nie słabnie, nic dziwnego, że gwiazdy szklanego ekranu i bywalcy salonów coraz chętniej zaczynają mówić publicznie i pisać także o kulisach swoich jadalni. „Kuchnia Haute Couture” Marty Grycan to kolejna tego typu publikacja, która zaskoczyła mnie pozytywnie. Spodziewałam się nachalnej autopromocji i epatowania snobistycznym bogactwem spiżarni, a tymczasem otrzymałam duży zbiór prostych, przyjemnych przepisów oraz opowieści o wspólnym gotowaniu, biesiadowaniu i czerpaniu radości z życia.
Nie interesują mnie ludzie znani z tego, że są znani. Nie śledzę ich poczynań, nie komentuję wypowiedzi – po prostu nie angażuję się w życie „gwiazd”. Zainteresowanie pojawia się u mnie tylko w przypadku książek, zwłaszcza kulinarnych. Przy ich ocenie wszelkie zasłyszane plotki, skandalizujące historie, sympatie i uprzedzenia staram się odłożyć na bok. Niektórzy wyrażają głośne oburzenie na wieść o tym, że ktoś znany zamierza wydać książkę z przepisami. Mnie to zupełnie nie przeszkadza, bo nie ma przymusu kupowania, ani nawet czytania (choć w tym drugim przypadku czasem trochę szkoda...). Czy każdy z nas, mając taką możliwość, nie wydałby publikacji z własnymi ulubionymi recepturami? Właściwie dlaczego nie? Można podzielić się z innymi wiedzą, doświadczeniem, wypróbowanymi smakami, filozofią gotowania i życia. A przy okazji trochę zarobić. Nie widzę w tym nic złego. I takich wydawniczych nowości zawsze jestem ogromnie ciekawa.
O Marcie Grycan wiem tyle, że jest synową lodowego potentata i często pojawia się w mediach oraz „na językach”. We wstępie do swojej pierwszej książki „Kuchnia Haute Couture” pisze, że czuje się świetnie w swojej skórze, a pełne kształty są raczej powodem do zadowolenia niż do zmartwień. Nie wnikam w to, czy Grycan mimo wszystko zrzuciła ukochane nadprogramowe kilogramy, aby lepiej wyglądać na zdjęciach, czy też fotografie zostały odpowiednio wyretuszowane komputerowo (nawiasem mówiąc, zdjęcie na okładce przyciąga wzrok, a więc spełnia swoje zadanie). Nie biorę udziału w dyskusjach dotyczących tego, czy propozycjom kulinarnym osób „nieszczupłych” można zaufać, bo przecież wśród uznanych kucharzy czy lekarzy osoby otyłe również spotkać można i nikt nie ma o to do nich pretensji, nie podważa kompetencji. Skupiam się wyłącznie na zawartości merytorycznej, przydatności w kuchni oraz odczuciach estetycznych. Po raz kolejny sięgnęłam po bardzo „medialną” publikację, nastawiając się raczej nieufnie. I po raz kolejny – w ogólnym rozrachunku – mile się rozczarowałam.
Najpierw zaskoczył mnie wstęp, w którym Marta Grycan wyjaśnia, że napisała tę książkę, ponieważ zmęczyło ją czytanie o dietach, produktach typu light, liczeniu kalorii i pogoni za szczupłą sylwetką. Otyłość nie jest zdrowa, ale wieczne odchudzanie się czy wręcz głodzenie wcale nie gwarantują dobrych wyników – ani dla ciała, ani dla ducha. Gdzie w tym wszystkim radość jedzenia i radość życia? W jakimś stopniu zgadzam się z przedstawionymi tu poglądami, ale wiem też, że można znaleźć złoty środek, jeść zdrowo i bez większych wyrzeczeń. Autorka przekonuje, że chciałaby zarazić czytelników miłością do życia i pasją tworzenia, pokazać jak łatwo i szybko można przyrządzić pyszne potrawy. Język jej wypowiedzi jest szczery, a czasem nawet bardzo dosadny. Jakkolwiek by Marty Grycan nie oceniać, przyznać trzeba, że z jej tekstów przebija wielki kulinarny entuzjazm i autentyczne, nieskrywane zadowolenie z życia.
Kolejnym zaskoczeniem był dwustronicowy spis treści, zawierający ponad sto trzydzieści przepisów. Nie spodziewałam się tak wielu propozycji. Potrawy zostały podzielone na sześć rozdziałów: gotowanie z miłości, czyli makarony; czas na mięsko, czyli drugie danie; desery; przystawki i dodatki, czyli małe co nieco; zupy oraz ryby i owoce morza. Najwięcej jest dań mięsnych, deserów oraz przystawek. Każdy rozdział został poprzedzony krótszym lub dłuższym wprowadzeniem. Autorka wspomina tu o swoich uczuciach względem danego rodzaju potraw, a także bardziej ogólnie o gotowaniu i jedzeniu. We wstępie do rozdziału drugiego mądrze pisze o tym, jak duży wpływ na nastrój wszystkich domowników i harmonię w rodzinie ma właśnie „gospodyni”, jej kuchnia i dobry humor. Może się to niektórym wydać banalne lub pisane „na pokaz”, ale mnie właśnie takimi stwierdzeniami pani Marta ujęła, bo sama nie tylko głęboko wierzę w siłę pozytywnego oddziaływania na ludzi, ale też doświadczam jej na co dzień. Czego i wam wszystkim życzę.
Marta Grycan od samego początku zaznacza, że jej gotowanie jest proste i szybkie, inspirowane przede wszystkim kuchnią włoską. Posiłek ma zachwycić rodzinę i gości, jednocześnie nie wyczerpując gospodyni, zostawiając jej czas na zajęcie się fryzurą oraz makijażem lub odpoczynek. Rzeczywiście przepisy są proste i szybkie. Dla niektórych będą zapewne nawet zbyt proste. Jeśli oczekujecie drogich, wyszukanych potraw królujących na bankietach i balach, będziecie srodze rozczarowani. A może jednak pozytywnie zaskoczeni, tak jak ja? Receptury z tej książki są niemal domowe. Przeglądając je, miałam wrażenie, że moja mama mogłaby stworzyć publikację o podobnym charakterze. I nie jest to zarzut, wręcz przeciwnie! Grycan zebrała tu mnóstwo dań, które być może większość z was dobrze zna, jak spaghetti z szynką, kotleciki jagnięce, masło czosnkowe, faszerowane kwiaty cukinii, truskawki z mascarpone, tiramisu, bruschetty ze świeżymi pomidorami, sałatka z ziemniaków, naleśniki ze szpinakiem, zupa cebulowa czy łosoś na parze. Różne sosy, które podaje zarówno do makaronów, jak i do mięs. Przy niektórych przepisach znajdują się odsyłacze do innych stron – z jeden bierzemy sos, z drugiej sposób na mięso i już nowe danie gotowe. Zostały tu podane liczne wariacje, na przykład na słodką tartę z owocami, semifreddo czy quiche.
Jeśli szukacie czegoś bardziej wykwintnego, ale nadal łatwego i szybkiego, możecie przygotować pappardelle z czarnymi truflami, czarne tagliatelle (barwione atramentem kałamarnicy) z krewetkami, polędwicę jelenia w jarzynach, kulki z sarniny, siekany tort orzechowo-pomarańczowy albo czekoladowo-bezowy, ciasto chocolate-amere, salceson w sosie figowym, krem z borowików, halibuta w sosie miodowo-czosnkowym z imbirem, faszerowane kalmary z grilla czy przegrzebki w maśle czosnkowym z chili. Oprócz owoców morza, najdroższe ingrediencje to trufle, kawior do blinów i dziczyzna. Wszystkie pozostałe składniki są powszechnie dostępne i tanie, znajdują się w lodówkach i spiżarniach wielu domów na co dzień. Marta Grycan zdecydowanie preferuje sosy śmietanowo-serowe, bardzo często używa serka mascarpone. Przy niektórych produktach podaje nazwy konkretnych producentów, ale zupełnie spontanicznie, bez kryptoreklamy. Moją niechęć wzbudziła natomiast pojawiająca się w kilku przepisach vegeta, a także maggi oraz aromat śmietankowy w podobno „całkowicie naturalnym” deserze panna cotta.
Sposób przygotowania potraw został opisany zrozumiale i szczegółowo. Szkoda tylko, że kolejne kroki nie zostały odseparowane linijką odstępu – tekst byłby wtedy bardziej czytelny (dotyczy to zwłaszcza dłuższych opisów). Marta Grycan nie podaje liczby porcji czy sztuk, za to przy różnych recepturach dzieli się z czytelnikami swoimi wrażeniami na temat smaków i aromatów oraz wspólnego biesiadowania. Podaje również praktyczne rady, na przykład przestrzega przed kupowaniem gotowego mielonego mięsa (kto wie, co się w nim znajduje – niby oczywiste, ale wiele osób z paczkowanych mielonek wciąż korzysta...). Osobom zaawansowanym kulinarnie, często eksperymentującym, szukającym zupełnie nowych pomysłów, książka ta raczej nie przypadnie do gustu. Za dużo tu klasyki i prostoty, nawet jeśli w prostocie tkwi największa siła. Za dużo przepisów z zaledwie czterema czy sześcioma składnikami na liście. Ale taka publikacja może zachwycić osoby szukające nieskomplikowanych receptur, które można bez większego wysiłku odtworzyć po powrocie z pracy, gdy na wymyślne gotowanie nie ma czasu ani ochoty. Receptur wielokrotnie sprawdzonych i „od serca”. Tak to już jest, że co dla jednych wadą, dla drugich jest zaletą... Choć przepisy na wafle z kajmakiem (posmarowane ugotowanym w puszce słodzonym mlekiem skondensowanym), owoce zalane galaretką (terriny owocowe) czy tortille zapiekane z szynką i serem (piadiny) są rzeczywiście zbyt banalne, nawet jak na książkę dla początkujących.
W mojej kuchni książka Marty Grycan nie dokona przewrotu, bo większość przepisów i technik jest mi dobrze znana, ale będę do niej od czasu do czasu zaglądać. Mam chrapkę na tartę z figami, ciasto chocolate-amere, sok z zielonej pietruszki z jabłkiem i pomarańczą (tak, pierwszy raz poczułam apetyt na tego typu napój) i pasztet z tuńczyka. Zaciekawił mnie także łosoś w marsali z szynką parmeńską, ale w takiej postaci występuje tylko w spisie treści. W samym przepisie autorka ani w nazwie, ani w sposobie przygotowania słowem o marsali nie wspomina. Szkoda... Więcej podobnych błędów jak na razie nie wychwyciłam.
I jeszcze kwestia oprawy graficznej, która we współczesnych książkach kulinarnych jest tak samo ważna, jak zawartość merytoryczna. Tu, niestety, rozczarowałam się klasycznie, na smutno. Zdjęcia autorstwa Tomasza Myjaka wyglądają jak „pstryknięte małpką przez turystę”. Kadry są nieciekawe, oświetlenie często niefortunne. Wielu zdjęciom brakuje przyzwoitej ostrości. O ile fotografie pozującej Marty Grycan i jej najmłodszej córeczki Gabrieli są do przyjęcia (i nie w nadmiernej ilości, biorąc pod uwagę obszerność całej publikacji), o tyle w przypadku potraw jest zdecydowanie dużo gorzej. W pierwszym momencie pomyślałam, że liczne proste receptury jakoś się obronią i w połączeniu ze szczerymi, pełnymi zaangażowania przemyśleniami autorki będą w stanie uwieść czytelników. Ale zdjęcia... W jakiejś nieco staromodnej stylistyce, umieszczone w dziwnych ramkach, w dodatku na kolorowym, rozpraszającym tle. Wydały mi się bardzo niekorzystne dla całokształtu książki. Większość zupełnie nie odpowiada mojemu zmysłowi estetyki. Jednak po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że chyba właśnie tak miało być...
Marta Grycan sama zaprojektowała wizualną stronę „Kuchni Haute Couture”. Zapewne dobrze wiedziała, czego będą się po niej spodziewać czytelnicy – wystawności, blichtru, pozowania i maksymalnego dopieszczenia każdego szczegółu. Autorka postawiła więc na naturalność. I choć zdjęcia potraw mimo wszystko nie budzą mojego zachwytu, to jednak rozumiem ich rolę w tworzeniu książki kucharskiej przytulnej i domowej, a nie pełnej dystansującej bieli, ostrych kontrastów i doskonałych zdjęć prosto z atelier najlepszych kulinarnych fotografów i uznanych stylistów jedzenia. Grycan zapewne mogłaby sobie pozwolić na takie wsparcie. Wybrała jednak inną drogę – mniej efektowną. I może było to dobre posunięcie, bo przy tak prostych przepisach i swobodnym, bezstresowym podejściu do gotowania eleganckie aranżacje stołu czy samych dań mogłyby wyglądać co najmniej osobliwie. Papier jest dość cienki, ale za to format wygodny i książka nie zamyka się po rozłożeniu na stole. W dodatku wersja z miękką oprawą tak naprawdę jest „półtwarda” (to mój ulubiony typ okładki).
Nie widzę w tej książce celebrytki. O dziwo, nie wyczuwam sztuczności i natarczywości. To dość przyjemna i krzepiąca lektura, pełna nieskomplikowanych przepisów, przeważnie utrzymanych we włoskim stylu. Może tytuł jest trochę mylący. Francuski termin haute couture oznacza dosłownie „wysokie krawiectwo”. Określa się tym mianem ubrania szyte na miarę, na zamówienie, występujące w pojedynczych egzemplarzach, a więc bardzo kosztowne. Bardziej pasowałoby tu określenie prêt-à-porter, czyli „gotowe do noszenia” – odzież konfekcyjna, seryjna, powszechnie dostępna w sklepach. Przepisy Marty Grycan są przystępne i niedrogie, codzienne, skąd więc tytuł sugerujący ekskluzywność? Może chodziło o to, że każdy jest w stanie dopasować receptury do indywidualnych potrzeb, niejako skroić je „na miarę”, do czego zresztą autorka gorąco zachęca. Zapewne należałoby zapytać u źródła...
Książkę warto wziąć do ręki i samemu ocenić jej zawartość pod kątem własnych oczekiwań. Po lekturze nie wpadłam w radosną euforię ani szczególnie nie zgłodniałam, ale czuję się miło zaskoczona.
Książkę warto wziąć do ręki i samemu ocenić jej zawartość pod kątem własnych oczekiwań. Po lekturze nie wpadłam w radosną euforię ani szczególnie nie zgłodniałam, ale czuję się miło zaskoczona.
Marta Grycan, „Kuchnia Haute Couture”, G+J 2012, 287 s., cena 39,90 zł (oprawa miękka) lub 59,90 zł (oprawa twarda).